Nie polecam tego filmu wszystkim tym, którzy nie cierpią klasycznego westernu, bo "Fort Apache" to nie tylko kwintesencja stylu słynnej "kawaleryjskiej trylogii" Johna Forda, ale też kwintesencja i wzorcowy przykład klasycznego westernu właśnie. W filmie tym przedstawiony jest wyidealizowany obraz amerykańskiej kawalerii, która jest oazą wszelkich amerykańskich cnót: z jednej strony honoru, sprawiedliwości i odwagi, a z drugiej tolerancji i otwarcia na kulturową odmienność. W tytułowym forcie wszyscy stanowią jedną wielką rodzinę. Dużym plusem filmu jest spotkanie w nim dwóch gwiazd westernu: Johna Wayne'a i Henry'ego Fondy. I o ile Wayne gra w nim charakterystyczną dla siebie postać - jest dobry i szlachetny, to jednak Henry Fonda to tu właśnie (a nie jak wiele osób mówi, w późniejszym o 20 lat westernie Sergio Leone) po raz pierwszy w karierze gra czarny charakter. Bo jak inaczej zdefiniować tę postać?
Ponadto mamy tu czarującą i uroczą Shirley Temple w roli córki pułkownika Thursday, a także mojego ulubieńca Victora McLaglena w typowej dla siebie roli poczciwego, szlachetnego, acz niestroniącego od whisky sierżanta.
Jak to zwykle u Johna Forda film jest świetnie sfotografowany.
"Fort Apache" nie dorównuje może o 9 lat starszemu "Dyliżansowi" tego samego reżysera, ale dalej jest to świetny western, który powinien obejrzeć każdy szanujący się miłośnik gatunku. U mnie 8,5/10.
Też uważam że to jeden z lepszych klasycznych westernów, podobał mi się bardziej niż np Rio Grande. John Wayne w swojej "standardowej" roli, choć tym razem nieco przyćmiony przez Fondę, który stworzył ciekawszą i bardziej wyrazistą postać.
Fonda gra tu tak zarozumiałego i aroganckiego typa, i jest tak autentyczny, że mam ochotę skopać mu tyłek.;) Fonda rulezzzz!