Jako historię prawdziwą ogląda się to nawet z zainteresowaniem, szczególnie że finał jest raczej satysfakcjonujący (społecznie, bo w wymiarze osobistym chłopczyk jednak się nie odnajduje).
Jednak jako dzieło filmowe jest to banalne, naiwne i w sumie dziecinnie amerykańskie. Jest bowiem pewien stały nurt amerykańskiego kina, w którym Źli Ludzie u władzy zostają ukarani solidarnym wysiłkiem obywateli, złe praktyki zdemaskowane (obowiązkowe sceny sądowe), a na koniec system społeczny zostaje trwale usprawniony, by doprowadzić do takiej krainy szczęśliwości, jaką mamy (tu, w USA), obecnie.
Zbyt cenię Eastwooda jako reżysera, by godzić się na tego typu błahuteńkie, umoralniające historyjki w jego wykonaniu.
Mam podobne odczucia po tym filmie, zbyt sztucznym, jakimś takim plastikowym, kiczowatym. To była słabo zagrana i schematycznie pokazana historia, interesująca tylko ze względu na jej prawdziwość. W zasadzie to wielkie rozczarowanie. Szkoda zmarnowanego potencjału.