Wśród ogólnego chłamu i sztampowych filmów grozy, "Carnage Park" jest horrorem, który o dziwo nie nudzi. Pomimo iż cały film ujęty jest w surowym, półpustynnym krajobrazie pustkowia w jakiejś części Ameryki, a sama fabuła nie była nazbyt wybitna, to największe wrażenie robiła psychodeliczna oprawa muzyczna. Ów, jak mi naszło w trakcie seansu, gulgoczący ludzki indor skrzyżowany z tubylczym nawoływaniem do bożka, przyprawiał mnie o ciarki i budował cały nastrój i napięcie wokół filmu. Do tego kilka klatek ze "schizofrenicznymi" ujęciami m.in. maski gazowej zrobiły na mnie największe wrażenie. Bez tego montażu film byłby płaski, nudny i oklepany, zyskując może w okolicach trói lub czwórki. Warto także zwrócić na dobrą grę aktorską Ashley Bell i Pat Healy.
PS. Czy tylko mnie zawsze po takich filmach zastanawia czy na serio na tych amerykańskich półpustyniach żyją psychopaci? :D
Polecam!
"Czy tylko mnie zawsze po takich filmach zastanawia czy na serio na tych amerykańskich półpustyniach żyją psychopaci?" Nie, nie tylko Ciebie. Półpustynie, opuszczone kopalnie i wesołe miasteczka to siedliska psychopatów czających się na głownie amerykańskich studentów, podstarzałych muzyków i drobnych bandytów gubiących drogę. Takie odnoszę wrażenie po obejrzeniu kilkudziesięciu amerykańskich horrorów. Nie należy zapominać jeszcze o przyczepach kempingowych, domkach na odludziu i szrotach...