"Full Metal Jacket" (kalka z sierżanta Hartmanna), "Szeregowiec Ryan" (sceny desantu i ataku", "Go-ji-jeon" (huśtawka zwycięstw i porażek), a nawet "Forrest Gump"(motyw wynoszenia rannych spod ognia)...
W zbyt oczywisty sposób twórcy "Przełęczy..." czerpią z klasyki gatunku.
No i naiwne wpadki scenariusza! Czy ktoś oblegany (a w takiej roli byli Japończycy na klifie) po odbiciu murów (tu: brzegu nad klifem) zostawiłby atakującym drabinki, by ułatwić ponowny atak?
Czy strzelanina, która rozegrała się w czasie opuszczania na noszach Dossa mogła tak wyglądać? Kto o zdrowych zmysłach stawałby z karabinem nad przepaścią stając się łatwym celem do strącania, zamiast ostrzelać tych z dołu zza skał? Albo jeszcze lepiej - obrzucić towarzystwo na dole granatami, których przecież mieli Japończycy pod dostatkiem...
Takie kiczowate uproszczenia scenopisu odebrały w moich oczach sporo punktów temu widowisku.
Andrew Garfield wypadł OK (na szczęście nie oglądam produkcji typu "Spider man" /ostatnio dałem się skusić na Assassina, czego bardzo żałuję/ - więc to był mój pierwszy kontakt z tym aktorem).
Dobry był Hugo Weaving i... tyle plusów.
Przecież zbliżając się do klifu, Japończycy narażali się na natychmiastowy ostrzał artyleryjski. Powielasz przeczytane w innych tematach kretyńskie wywody. Poza tym, na wojnie często nie ma czasu na poszukiwanie i stosowanie najbardziej optymalnych, najbardziej przemyślanych, odpowiednich rozwiązań. Tak jak i w życiu. Wasze ocenianie tego post factum jest idiotyczne.
W ogóle przestańmy kręcić kino wojenne, bo to już było. Doprawdy pokrętna logika.