Co to ma być? Jakaś pełna patosu amerykańska papka o kuloodpornym i niewidzialnym dla wroga żołnierzu, który odbija granaty ręką niczym Radwańska i zapieprza po całym polu bitwy jak hardcorowy koksu na dopalaczach? Nie wiem jak można temu science-fiction dać 10/10, co najwyżej 6/10 za efekty specjalne.
Jestem w stanie zrozumieć, że film oparty na faktach, że ten facet żył i wielu uratował, ale bez przesady. Mel Gibson już tak przesładza te filmy, że czuję próchnicę na kilku zębach po seansie.
Abstrahując już od tego, że akcja rozkręca sie dopiero gdzieś w połowie filmu to dostajemy jakiegoś bohatera, który zapieprza po całym polu bitwy jak Hermes i ratuje każdego bez względu na to co ma urwane (nogi? ręce? łeb? penisa? nie ma problemu!) na zasadzie "Masz chusteczkę, przyciśnij tutaj, ja założę pasek jako ucisk i wracasz do domu. Następny!".
Inni żołnierze przerażeni bo wszędzie wybuchy, flaki i resztki ich towarzyszy a po naszym "Kubie Rozpruwaczu" to spływa jak po kaczce. Raz tylko zasnął i miał koszmar i tyle. Miałem wrażenie, że pod koniec filmu weźmie karabin i sam zajmie tą przełęcz i powystrzela tych żółtków, albo, że go anioły wezmą do nieba gdy go spuszczali rannego na noszach po linie.
Dobre kino dla koneserów science-fiction, polecam.