Valentino w podwójnej - i ostatniej! - roli: swego czasu wielki hit, dziś już nieco ramota, choć ma swój urok, a Rudolf nigdy nie był tak dobry.
A pozwól, że się nie zgodzę. Moim zdaniem "Szejk" miał o wiele bardziej ciekawszą historię. Tutaj plusem były akcenty komediowe.
Pozwalam, ale i tak obstaję przy wyższości "Syna..." :). "Szejk" wynudził mnie straszliwie i zestarzał się jeszcze bardziej, a gra Valentino była tam znacznie slabsza, choć film miał swój niezaprzeczalny urok. Lepiej broni się dziś jednak "Syn...", głównie dzięki wspomnianych akcentach komediowych i dawce autoparodii, która odciąża nieco ckliwość i patos "jedynki". Oba filmy są jednak na swój sposób cudne - ten klimat mocno zapomnianego już kina, gdy gwiazda była Gwiazdą, historia, nawet banalna, potrafiła bez reszty czarować widza i miała w sobie jakiś magiczny czar. Ten co prawda mocno już uleciał, ale i tak ogląda się to z dużym sentymentem i estymą.
Pierwszą część obejrzałam w całości (chociaż zataczałam się ze śmiechu), drugą niestety przewijałam :/
Jakoś pierwsza mi bardziej podeszła, ale, że tak się wyrażę - skisłam jak ją oglądałam :'D Te miny Rudolfa (wieczny wytrzeszcz lub wzrok pedofila) i taka kiczowata historyjka na miarę dzisiejszego harlequina :') Ale filmu nie winię, przecież jest taki stary, że ojoj!