George to postać jako tako ciekawa - natomiast Sally... mdła, bez wyrazu, egoistyczna. Sprawia, że film ogląda się bez zaangażowania, ewentualnie z irytacją... kobieca część tego ekranowego duetu zarżnęła ten film w moich oczach i oto dlaczego tak uważam...
Przez całą fabułę ta blond mimoza nie zrobiła nic by widz ją polubił - snuje się od chłopa do chłopa, wodzi głównego bohatera za nos, tenże za ten nos daje się wodzić przez lwią część filmu.
Gwoździem do trumny i szczytem wszystkiego jest powrót Sally i zakończenie łączące naszą dwójkę w parę... i jeszcze pytanie Georga, gdy stoją tak razem trzymając się za ręce "co teraz?" na co Sally odpowiada "nie wiem" - a jakże, mogła jeszcze dopowiedzieć ''a nawet jak wiem, to ci nie powiem. Może wyjadę, może nie, sama albo z kimś, w sumie spakowana jestem. Ale hej, ładny obraz".
Naprawdę... Sally to postać tak koszmarnie napisana, że jej motywacji nie znał chyba sam autor scenariusza. I to nawet nie chodzi o np. problem własnej tożsamości czy tytułową "sztukę dorastania" która może być ciężkim orzechem do zgryzienia. Nie, Sally to po prostu ludzka legumina o braku mimiki, snująca się przez cały film. A widz zachodzi tylko głowę w którym to momencie tak szaleńczo rozkochała w sobie nie jednego a dwóch (!) młodych dżentelmenów!
Oj, nie polecam seansu, zdecydowanie nie...