PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=36236}
7,4 5 730
ocen
7,4 10 1 5730
6,7 7
ocen krytyków
Znachor
powrót do forum filmu Znachor

Moja recenzja filmu "Znachor"

użytkownik usunięty

Do najbardziej znanych osiągnięć Tadeusza Dołęgi-Mostowicza należy bez wątpienia (obok omawianego niegdyś na tym blogu „charyzmatycznego geniusza”) wprowadzenie do polskiej kultury postaci Rafała Wilczura, który pojawił się w literackiej dylogii oraz filmowej trylogii, którą częściowo (bo tylko pierwszą część tej rozległej opowieści) nakręcono raz jeszcze wiele lat po wojnie. W 1937 TDM wydał powieść pt. „Znachor”, w której opisał poruszające losy wybitnego chirurga, dotkliwie pokrzywdzonego przez los wskutek popełnionych w dobrej wierze błędów, a także historię miłości skromnej sklepikarki Marysi do hrabiego Czyńskiego, ich uczucie spotkało się jednak z niechęcią zaściankowego, konserwatywnego społeczeństwa, nie akceptującego międzyklasowych związków (zupełnie jak w „Trędowatej”! – przypadek?). „Znachor” podbił serca tysiącom (a może milionom – sam nie jestem pewien, jak wielka to była liczba) czytelników, którzy nie zwracali uwagi na to, że zachwycali się wyciskającym łzy czytadłem niż literaturą z prawdziwego zdarzenia (miałem wątpliwą przyjemność przeczytania „Znachora” i zatęskniłem za błyskotliwością „Kariery Nikodema Dyzmy”).

Niski poziom literacki nie miał jednak znaczenia, gdyż TDM był bardzo utalentowany, jeżeli chodzi o wymyślanie historii pełnych gwałtownych emocji i niespodziewanych zwrotów akcji. A co nie wypadało zbyt dobrze w książce, to dzięki opiece Dziesiątej Muzy zostało zmienione na lepsze – Michał Waszyński zadbał o to, by ekranizacja „dziełka” wypadła znakomicie. I tak się stało z wielu powodów. Do najważniejszych zaliczyć można z pewnością udział gwiazd ówczesnego kina, które stworzyły wiele pamiętnych kreacji w tym filmie. W rolę tytułową wcielił się Kazimierz Junosza-Stępowski, który – jak słusznie zauważyli Barbara i Leszek Armatysowie w „Historii filmu polskiego” – „dał jej [postaci - przyp. Tesl.] swoje charakterystyczne rysy człowieka mądrego, doświadczonego, pogodzonego z losem, ale nie uznającego kompromisów w sprawach podstawowych”. Trudno jest nie przejmować się losem Wilczura, kiedy Junoszy-Stępowskiemu udaje się wywołać w sympatię do poczciwego doktora, który otrzymuje od życia ciężką lekcję pokory, zmuszającą go do zaczęcia wszystkiego od nowa i odkrycia tego, co jest w życiu najważniejsze…

Warto podkreślić, że w przeciwieństwie do późniejszej adaptacji, uważanej za kultową, uwielbianej przez wielu Polaków, często emitowanej w telewizji i z pewnością bardziej znanej niż klasyk z ostatnich lat II RP – w filmie Waszyńskiego pojawia się postać żony Wilczura, której wątek rozbudowano bardziej niż w ekranizacji Hoffmana (gdzie słyszymy tylko jej głos), a nawet niż w samej książce (gdzie występuje przez chwilę). Aby podkreślić dramatyzm upadku rodziny tytułowego bohatera, rozbudowano historię Beaty Wilczurówny, która przysporzyła swym postępowaniem wiele zmartwień zarówno ojcu, jak i dorastającej córeczce. Elżbieta Barszczewska wspaniale zagrała tutaj podwójną rolę, zwłaszcza jako matka, która stara się naprawić skutki swojej niewybaczalnej winy.

Bardzo lubię, kiedy odstępstwa filmowców względem pierwowzoru okazują się lepsze od samej książki (tak jak to zrobiono np. w „Nędznikach” z 1998 w reżyserii Bille’a Augusta). A mam tu na myśli nie tylko poszerzenie roli niewiernej żony, ale też np. umieszczenie jej córki nie w prowincjonalnym sklepie, ale w kinie (co prawda też prowincjonalnym), w którym Marysia ma o wiele bardziej atrakcyjną (choć pewnie dającą równie skromną pensję) pracę. Zamiast obsługiwać klientów w jakimś nudnym sklepie, twórcy postanowili uczynić ją taperką, który to zawód był wtedy tak przestarzały, że Waszyński i jego równie wybitny scenarzysta Anatol Stern postanowili błysnąć autotematycznym (by nie nadużyć modnego słówka „postmodernistycznym”) dowcipasem i włożyli w usta pani Szkopkowej następującą wypowiedź: „Dźwiękowe [kino]? Nigdy! Żeby ludzie na płótnie gadali, takie oszustwo? Po moim trupie”. Kwestię tę miałem okazję wysłuchać raz jeszcze w trakcie oglądania kilkunastominutowego filmu pt. „Wyjście na jaw robotników kina z fabryki snów” z 1995, w którym Michał Dudziewicz umieścił słowa Szkopkowej na początku swej montażówki.

Nie przepadam za filmem z 1981, który stara się być bardzo smutny i przejmujący (m.in. za sprawą dość irytującej muzyki, którą nie byłem w stanie się zachwycić), podczas gdy w filmie Waszyńskiego nie uniknięto akcentów humorystycznych takich jak wspomniana wcześniej postać Szkopkowej, pominiętej – nie wiedzieć czemu – w wersji powojennej. Bardzo dobrym posunięciem okazało się zatrudnienie Mieczysławy Ćwiklińskiej, którą cenię do tego stopnia, że nazywam ją czasami – dość upraszczająco i karkołomnie, przyznaję – „polską Whoopi Goldberg”, a to za sprawą wielkiej siły komicznej. Niezmiernie podoba mi się scena, w której niepoprawna lekomanka i hipochondryczka Szkopkowa jest uczona przez znachora, jak wyleczyć się ze swych przypadłości. A nauka ta jest krótka, prosta i zwięzła – nasz „domorosły” doktor wyrzuca torbę z lekami za okno. „Po doktorze to już chyba tylko na cmentarz” – jęczy ujmująca mimo swych przywar starsza neurasteniczka (albo neurotyczka – niestety, nie dysponuję tak wielką wiedzą medyczną, jak Rafał Wilczur).

A propos humoru – twórcy zdecydowali się wyciąć ciężki dowcip, którym pewien adorator-neandertalczyk postanawia uraczyć Marysię, a treścią owego żartu jest lada oraz kanapa i ludzie, którzy mają na niej leżeć. Dowcip ten pojawił się także w filmie z 1981, a tutaj zastąpiono go piosenką o niedwuznacznej, ale już bardziej subtelnej treści:

„Panna Marysia sama mieszka,
więc przyjmuje często Leszka, ho, ho, ho!
Ha, ha, ha! Przez to złą opinię ma!
Kto? Kto? Kto? Ta, ta, ta! Panna Marysia tra la la!”

Postać nieodwzajemnionego adoratora-przygłupa jest dość skomplikowana w książce i w filmach. W powieści jest dwu zalotników, z których jeden to urzędnik pocztowy przygrywający na mandolinie, drugi zaś to nieokrzesany syn młynarza, który jest autorem „meblowego żartu”, za co pocztowiec nokautuje go swym instrumentem, a całe miasteczko huczy od plotek, jak to faceci biją się o względy panny Marysi. W filmie z 1981 mamy tylko absztyfikanta, który rzuca dowcipem, za co Leszek Czyński wrzuca go do wody (pocztowiec się nie pojawia – kolejna niepotrzebnie pominięta postać). Tutaj połączono natomiast obie postacie w jedną, zaś Leszek Czyński wymierza mu sprawiedliwość, tłukąc mu na głowie mandolinę. I z tych wszystkich zmian względem jednej postaci myślę, że wersja z 1981 nie ma się czym pochwalić, bo scena z mandoliną ma w sobie o wiele więcej uroku, niż wrzucenie kogoś do wody…

Podsumowując, „Znachor” z 1937 to doskonały przykład na to, jak z miernej powieści zrobić film pasjonujący i wzruszający z postaciami, z którymi można się utożsamiać, a także wieloma ciekawymi rozwiązaniami scenariuszowymi i znakomitym aktorstwem.

(http://teslicus.blog.pl/?p=252&preview=true&hash=df8530eb854fb1e858d9bad741f025 8c&t=58fa49810948401b371e)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones