Ewan McGregor

Ewan Gordon McGregor

8,3
68 948 ocen gry aktorskiej
powrót do forum osoby Ewan McGregor

Rzepa robiła ostatnio z nim wywiad: http://www.rp.pl/artykul/462004_Nauczyciele__uwazali_mnie_za_glupka.html
Jak dla mnie z tego wywiadu wychodzi na całkiem sympatycznego człowieka.

Jeśli link nie będzie działał, to poniżej jest wklejony wywiad:

Rz: Wierzy pan w zjawiska paranormalne?

Jestem dość sceptyczny. Choć, z drugiej strony, zdarzają się w życiu rzeczy, których nie potrafimy sobie wytłumaczyć. Na przykład: nie widzisz kogoś wiele lat, jednego dnia zaczynasz o nim myśleć, a następnego – spotykasz go na ulicy. Czasem matki instynktownie czują, że coś złego dzieje się z ich dziećmi, albo stają zegarki, gdy umierają ich właściciele.

A co by pan zrobił, gdyby miał pan takie superwłaściwości jak bohaterowie „Człowieka, który gapił się na kozy”?

Nie wiem... Na pewno nie zabijałbym wzrokiem zwierząt.

W filmie Granta Heslova gra pan amerykańskiego dziennikarza, który trafia do Iraku, by zebrać materiały o tajnej jednostce wojskowej. First Earth Battalion składa się z żołnierzy o paranormalnych zdolnościach, mających za zadanie wpływać na umysły przeciwników. To dziwna historia. Co pan pomyślał po przeczytaniu scenariusza?

Uznałem, że to wojenne science fiction. Ale potem dowiedziałem się, że takie oddziały istniały naprawdę. Bohater grany przez Jeffa Bridgesa ma swój pierwowzór, a scenariusz powstał na podstawie książki Jona Ronsona. Dziennikarz brytyjskiego „Guardiana” bardzo sumiennie udokumentował ten temat, rozmawiał z wieloma ludźmi. W First Earth Battalion były prowadzone niebywałe eksperymenty. Ćwiczenia z zabijaniem kóz wzrokiem to tylko wierzchołek góry lodowej.

W tle tej opowieści są amerykańskie wojny: najpierw wietnamska, potem ta ostatnia, w Iraku.

Tak, ale „Człowiek, który gapił się na kozy” nie jest filmem wojennym. Najważniejsza jest tu opowieść o tajnej amerykańskiej organizacji. A wielu widzów odczyta go zapewne jeszcze bardziej uniwersalnie.

Jak reżyser debiutant Grant Heslov pozyskał George’a Clooneya, Jeffa Bridgesa, Kevina Spacy’ego i Ewana McGregora?

Grant, który sam jest aktorem i producentem, przyjaźni się z Clooneyem od wczesnej młodości, razem napisali scenariusz „Good Night and Good Luck”, który potem George wyreżyserował. Dziś mają nawet wspólną firmę producencką. Clooney był więc związany z „Człowiekiem...” od początku. Potem dołączyli Jeff i Kevin. Ja – mając ich za partnerów – mogłem już tylko czuć się szczęśliwy, że biorę udział w takim projekcie.

Przeglądając pana filmografię, odnoszę wrażenie, że równie ważne jak partnerzy jest dla pana miejsce zdjęć. Lubi pan podróżować?

A kto nie lubi? Przy wyborze filmu najważniejsza jest oczywiście sama historia, ale lokacja zdjęć to dodatkowy atut. Choć nie muszą to być odległe zakątki świata. Ogromnie ucieszyłem się np. propozycją roli w „Młodym Adamie”, ponieważ dzięki niej mogłem wrócić na dłużej do rodzinnej Szkocji. Gdy agentka przyniosła mi kilkanaście scenariuszy, najpierw przeczytałem właśnie ten tekst.

Czuje pan sentyment do Szkocji? Dość wcześnie się pan z niej wyniósł.

Każdy człowiek tęskni za krajobrazami dzieciństwa. Zwłaszcza gdy ma dobre wspomnienia. A ja mam, głównie dzięki rodzicom. Dzięki nim udało mi się zostać aktorem.

Bo zgodzili się, żeby rzucił pan szkołę?

Tak. Miałem wtedy 16 lat, a nauczyciele uważali mnie za głupka. Nie dawałem sobie np. rady z matematyką. Patrzyłem na tablicę zapisaną różnymi wzorami i nic nie rozumiałem. A kiedy się do tego przyznałem, zamiast poświęcić mi trochę więcej czasu, przenieśli mnie z kursu matematycznego na maszynopisanie. Stukałem w klawiaturę i coraz bardziej nie cierpiałem nauki. Mój starszy brat, dzisiaj pilot RAF, był szkolnym prymusem, odnosił sukcesy sportowe. Rodzice byli z niego dumni, a mną się zamartwiali. Aż kiedyś matka powiedziała: „Ewan, rób to, na czym ci najbardziej zależy”. Przez rok pracowałem w teatrze, potem zapisałem się na kurs aktorski w Kirkdkardly, a wreszcie trafiłem do londyńskiej Guildhall School of Music and Drama.

Wyszło OK, ale przecież mogło być różnie. Rodzice naprawdę wykazali się ogromną tolerancją.

Dzisiaj jako ojciec zgodziłby się pan, żeby pana córka rzuciła szkołę jako 16-latka?

Mowy nie ma! Ma się uczyć do 25. roku życia. No, dobrze: mam nadzieję, że potrafiłbym dostrzec w niej prawdziwą pasję i zrezygnować z rodzicielskich ambicji.

To prawda, że u źródeł pańskiej pasji aktorskiej stał wuj Dennis Lawson, który grał w „Gwiezdnych wojnach”?

Tak. Mieszkałem w małym, prowincjonalnym miasteczku Crieff. Wuj przyjeżdżał nas czasem odwiedzić i przywoził ze sobą zapach wielkiego świata. Bardzo mi imponował.

A kiedy jeszcze wystąpił w słynnych „Gwiezdnych wojnach”, wydawał mi się niesamowitym gościem. Dzięki niemu wzrastał nawet mój prestiż wśród kolegów.

Po latach to pan zagrał Obi-Wana Kenobiego w „Gwiezdnych wojnach”.

Wielka hollywoodzka machina, rozmach niewyobrażalny w kinie europejskim czy niezależnym. Sceny inscenizowane pod efekty specjalne, blue box, gdzie gra się bez partnerów. To było niesamowite doświadczenie. Ale jak pomyślałem o wuju, ogarniało mnie całkiem ziemskie wzruszenie.

Dziś jest pan w fabryce snów zadomowiony. Jak się pan tam czuje?

Słowo Hollywood dla każdego znaczy trochę co innego. Dla mnie to studia, w których czasem pracuję. Za tymi wytwórniami stoi historia sztuki filmowej. Kiedy grałem w parodii komedii z lat 60. „Do diabła z miłością”, miałem wrażenie, że nagle znalazłem się w świecie z połowy poprzedniego wieku. Pracowaliśmy w tych samych miejscach, w których kręcił Rock Hudson, wsiadłem do repliki samochodu Jamesa Deana. To było bardzo romantyczne. Choć z drugiej strony wielkie studia z ogromnymi budżetami są jak fabryki, w których aktor czuje się zaledwie trybikiem. W zamian dostaje pokaźne honoraria i popularność, którą potem chętnie wykorzystują niezależni twórcy, zbierając na swoje filmy pieniądze.

„Gwiezdne wojny” dały panu pozycję gwiazdy, jednak dla kinomanów ważniejsze są pana role w filmach niszowych, takich jak „Płytki grób”, „Trainspotting, „Idol”. Czasem zresztą wraca pan do takiego kina – choćby w „Młodym Adamie” czy niedawno w „I Love You Phillip Morris”.

W aktorstwie nie wolno popaść w rutynę, dlatego nie warto zasklepiać się w jednym rodzaju kina. Praca aktora jest podobna w superprodukcji i w skromnym obrazie. Zawsze trzeba „przepuścić” bohatera przez własną psychikę, zrozumieć motywy jego postępowania. Oczywiście, w kinie niezależnym jest więcej miejsca na eksperymentowanie. Studia ładują w produkcje potworne pieniądze i chcą, by się one zwróciły. Margines swobody i szaleństwa redukują do minimum. Ale w każdej roli trzeba ryzykować. I, proszę mi uwierzyć, równie dużym ryzykiem jest zagrać narkomana u Danny’ego Boyle’a jak śpiewać i tańczyć w „Moulin Rouge”.

Lista reżyserów, z którymi spotkał się pan na planie, jest imponująca – od Boyle’a przez Buzza Luhrmana, Rona Howarda, Woody’ego Allena aż do Romana Polańskiego. Jest ktoś, z kim współpracuje się panu najlepiej?

Mam fantastyczne wspomnienia z pracy z Allenem, który na planie jest spokojny i tak miły, że ludzie dają z siebie wszystko, żeby go nie zawieść. Po przeciwnej stronie znajduje się Roman Polański, który potrafi wybuchnąć i krzyczeć. Jest precyzyjny i kontroluje absolutnie wszystko. Kiedy cokolwiek mu nie odpowiada, gotowy jest sam to zrobić, zastąpić oświetlacza, operatora, rekwizytora, kostiumologa. Aktora nie może, ale gdy jest niezadowolony, potrafi zademonstrować, jak scena powinna wyglądać. Coś jednak Allena i Polańskiego łączy – obaj są artystami.

Dziennikarze często piszą o pana odwadze przy kręceniu scen erotycznych. Zupełnie nie krępuje pana występowanie nago?

Aktor gra nie tylko wrażliwością, ale również ciałem. I jeśli rola tego wymaga, musi je obnażyć. Gdy zaczyna się na planie krępować i krygować, to źle wybrał zawód. Wiedziałem o tym od początku. Przeżyłem zabawną sytuację, gdy Peter Greenaway angażował mnie do „Pillow Book”. To miał być mój trzeci ważny film. Peter od razu powiedział, że będzie w nim mnóstwo nagości. „To ci nie przeszkadza? – spytał. „Nie” – odpowiedziałem. „Będziemy pokazywać twoje ciało na zbliżeniach”. „Dobrze”. Nie jest wykluczone, że byłem jedynym aktorem w Londynie, który się na wszystko godził. Dziś wiem na pewno, że miałem rację. Choć przyznaję, że ostatnio czuję pewien dyskomfort, biorąc udział w scenach erotycznych. Zdaję sobie sprawę, że obejrzą je kiedyś moi bliscy. Już nie tylko żona, ale także dzieci.

Jest pan człowiekiem rodzinnym?

Zdecydowanie. Nie wiem, w jakim byłbym miejscu, gdybym nie miał rodziny. Były lata, gdy budziłem się rano z uczuciem, jakby ktoś wbił mi w głowę gwoździe. Zrobiłem też po pijanemu kilka rzeczy, których potem musiałem się wstydzić. Dzisiaj potrzebę szaleństwa zaspokajam inaczej.

Na przykład kręcąc filmy dokumentalne podczas podróży motocyklem przez całą Afrykę?

Zobaczyłem tam biedę, która każe zrewidować własny stosunek do świata, nabrać dystansu do spraw małych. To bardzo ważne, zwłaszcza dla ludzi, którzy żyją jak w bajce, stać ich na każdy kaprys, a zwykle tego nie doceniają. Powinni obowiązkowo poznawać miejsca, gdzie dzieci wyciągają rękę po kawałek bułki.

Pana też skusił ostatnio hollywoodzki styl. Przeprowadził się pan z rodziną do Los Angeles.

Hollywoodzki styl to mit. Nie wiem, co to jest. Ja mam po prostu w Kalifornii dom i życie rodzinne. Mieszkałem w Londynie od 1989 roku i pomyślałem, że wystarczy. Przeprowadziłem się do Santa Monica. Moje dzieci chodzą tam do szkoły, są szczęśliwe. Jest nam dobrze.

A gdybym pana zapytała, co jest w pana życiu najważniejsze?

Wszystko ma znaczenie. Praca, rodzina, dzieci, kino, muzyka, słońce, poczucie wolności i spełnienia. Po prostu życie.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones