Recenzja filmu

300 (2006)
Zack Snyder
Gerard Butler
Lena Headey

To jest wizjonerstwo!

Jeśli mam jakąś wadę charakteru (rzecz jasna, jest to jedynie teoretyczna możliwość), jest nią moja słabość do rzucania zepsutymi pomidorami w święte krowy. Kiedy widzę, jak coś, w najlepszym
Jeśli mam jakąś wadę charakteru (rzecz jasna, jest to jedynie teoretyczna możliwość), jest nią moja słabość do rzucania zepsutymi pomidorami w święte krowy. Kiedy widzę, jak coś, w najlepszym wypadku przeciętnego, a często po prostu miernego, zbiera pochwały, ludzie padają przed tym na kolana, a w końcu osiąga status pozytywnej ikony popkultury, a jakakolwiek krytyka spotyka się z reakcją, jakiej można by się spodziewać po wyznawcy hinduizmu, któremu kopnęło się wspomnianą świętą krowę - ciężko jest mi oprzeć się wrażeniu, że jestem jedyną osobą, która potrafiła zachować minimum krytycyzmu wobec produktu, a tym ciężej powściągnąć chęć rzucenia czymś zgniłym w rozkoszny, uwielbiany przez humanoidalne lemingi cel. "300" zebrało sporo opinii pozytywnych, ale nie ominęła go krytyka - zatem film nie śmierdzi świętą krową. Najwyżej krową umiarkowanie nabożną. W sumie zostawiłbym ten obraz w spokoju - aby go rzetelnie wyszydzić musiałbym obejrzeć go po raz drugi, a jakoś nie kręci mnie oglądanie wyrenderowanych męskich torsów, już raczej wolę podziwiać coś w stylu "Zombie Strippers". Niestety, trafiłem na zwiastun filmu "Watchmen" - z trailera dowiedziałem się między innymi, że reżyser zarówno "Watchmen" jak i "300", Zack Snyder, jest "wizjonerem". Przyszło mi do głowy, że może coś w "300" przeoczyłem i dlatego całe to wizjonerstwo jakoś umknęło mojej uwadze - albo, oczywiście, „wizjonerstwo” jest tylko zwrotem marketingowym, jak "usuwa plamy lepiej od zwykłego proszku". "300" powstało na podstawie komiksu imć Franka Millera - człowieka, który albo ciągle sprawdza, jak daleko może się posunąć, zanim uziemi go cenzura, albo ma poważne problemy zdrowotne, to znaczy: syfilis dożarł mu się już do mózgu - i nie powiem, którą teorię traktuję jako bardziej prawdopodobną. Niemniej, dano mi do zrozumienia, że jest w środowisku komiksowym znany i zazwyczaj doceniany, więc kto wie, może komiks "300" jednak jest coś wart. Co do ekranizacji natomiast... Film ma z dokładnością historyczną tyle wspólnego, co większość pisanych "ku pokrzepieniu serc" dzieł Sienkiewicza - choć Sienkiewicz przynajmniej odrabiał zadania domowe z historii i odwalił kawał roboty dostatecznie dobrej, aby wszystko wyglądało wiarygodnie. "300" bierze pewne wydarzenie historyczne i kształtuje je na własne potrzeby - nie twierdzę, że to aż taka wada (opowieść wręcz może być ciekawsza, gdy zostanie nieco pozmieniana, tak ostatecznie działa gawędziarstwo), lecz nie wypada mi pominąć tych historycznych fantazji całkowitym milczeniem. Na początek wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Od bitwy, będącej kanwą dla "300", minęło blisko dwa i pół tysiąca lat - nasze pojęcie o tamtych wydarzeniach jest mocno ograniczone (a jeśli ktoś wierzy w tak ezoteryczne, promowane przez niektórych polityków pojęcia jak "prawda historyczna", to tym gorzej dla niego), jednak panuje pewien consensus. Mianowicie cała historia trzystu Spartan dowodzonych przez Leonidasa I nie jest tak naprawdę historią o trzystu wojownikach, w zależności od źródeł - po helleńskiej stronie boiska stało od tysiąca, do dwóch i pół tysiąca zawodników, a całość miała na celu tylko opóźnienie niepowstrzymanego pochodu Persów, aby zebrać siły do innej, decydującej bitwy (pod Salaminą). Podobno Leonidas rzeczywiście chciał odesłać wszystkich poza Spartanami do domów, ale niestety, co najmniej 700 nie-spartan wykazało niesubordynację i pozostało w grze. Do tego wypada wymienić jeszcze kilka drobiazgów. W filmie mamy: Grecję; Spartan, których pojęcie o zbrojach ogranicza się do tarczy i hełmu, a Ateńczyków mają za homoseksualistów - co jest dla nich powodem do złośliwości; jednego króla Sparty; eforów - zdeprawowanych mnichów; podczas ekspozycji - zimę jak cholera i jeszcze parę detali, ale już dam spokój. W tym, jak postrzegamy dziś historię starożytną mamy: Helladę - luźny związek polis, ale na pewno nie Grecję; opancerzenie Spartan było jednak bardziej sensowne; homoseksualizm, o ile wiemy, w owych czasach nie był postrzegany jako kłopot ani coś wstydliwego, a sami Spartanie wykorzystywali sodomię, aby scementować więź między żołnierzami - ale gejowscy niepokonani wojownicy nigdy nie znaleźliby sobie miejsca w świecie Franka Millera, gdzie mężczyźni są mężczyznami, a kobiety bezwzględnymi sukami (a ja wspomnę tutaj tylko, że obiecywałem sobie ograniczenie wyszydzania w tej recenzji homoerotyzmu do minimum); Sparta miała dwóch królów, apellę i geruzję; efor był urzędnikiem administracyjnym, nie zdegenerowanym - na ile to możliwe przy pełnieniu tej funkcji; zimy w basenie Morza Śródziemnego nawet wtedy nie słynęły z jakiś ekstremalnie śnieżnych warunków. No dobrze, tyle formalnej wyliczanki. Streszczanie fabuły wydaje mi się niepotrzebne, ale znowu - nie wypada pominąć tego zagadnienia milczeniem. Zatem w dużym skrócie: Persowie podbijają co tylko da się podbić, docierają do "Grecji", żądają kapitulacji. Leonidas, spartański król o szkockim akcencie, w zgodzie ze starym cywilizowanym zwyczajem, w odpowiedzi wpycha posła do bezdennej dziury (czym tak naprawdę jest ta dziura, ani jak i po co została wykopana - poza wrzucaniem do niej posłów - nie wie chyba nikt). Leonidas chce sobie powojować z Kserksesem, ale reszta "Grecji" - w tym spartańska rada starszych i robiący za wyrocznię, skorumpowani przez Persów eforowie - woli nie przelewać krwi. Leonidas zatem ucieka się do fortelu - idzie na wycieczkę, ale bierze ze sobą trzystu wojowników jako straż przyboczną. Zamierza powstrzymać Persów w przesmyku, gdzie liczebność oddziałów nie będzie stanowić istotnego czynnika taktycznego. Do tego dodajmy obowiązkową zdradę (czyli informację o koziej ścieżce wiodącej na tyły spartańskiego oddziału, dostarczoną Kserksesowi przez jakiegoś Quasimodo); walkę żony Leonidasa (o wdzięcznym imieniu Gorgo) z radą starszych o wysłanie posiłków dla Leonidasa, w tym kupczenie własnymi organami płciowymi, aby osiągnąć ten cel – zupełnie jakby wierzyła, że Leonidas, który i tak nie miał szans przeżyć, wolał odejść z tego padołu jako rogacz (ale to pasuje do millerowskiej wizji świata, gdzie każda kobieta jest sprzedajną żmiją); śliskiego gościa, co to jest przekupiony przez Persów, wykorzystuje seksualnie Gorgo, a potem nosi przy sobie kilka kilogramów monet z wizerunkiem Kserksesa, żeby mogły się rozsypać na podłodze przed radą; dziwną kolejność zdarzeń (najpierw Spartanie odkrywają wioskę spaloną przez Persów, potem oglądają, jak podczas sztormu Persowie próbują lądować i tracą gros oddziałów, a wreszcie walczą z niemal nieskończonymi zastępami Persów - może nie oglądałem dość uważnie, a może ktoś czegoś nie przemyślał); idiotyczne rozmowy Kserksesa z Leonidasem; a do tego infantylny patos ("Tonight we dine in hell!" i tym podobne). Jak na razie ani śladu wizjonerstwa, ale może chodzi o to, jak pokazana jest fabuła. Pokazana jest przy użyciu projekcji wewnętrznej dopalonej grafiką komputerową, a całość wygląda jak filmowana przez zużyty filtr z ekspresu do kawy. Aktorzy tak naprawdę użyczają swoim bohaterom tylko twarzy i głosu, reszta powstała w krainie krzemu, megabajtów i algorytmów - no, chyba że wszyscy aktorzy mają dokładnie takie same torsy. Od osób znających komiks dowiedziałem się, że reżyser wykorzystał Millerowską nowelę graficzną jako storyboard i mnóstwo scen i ujęć jest toczka w toczkę takie, jak w oryginale. Dobra nowina dla każdego magistra i doktora, któremu zarzuca się popełnienie plagiatu w pracy - można powiedzieć, że ten plagiat jest oznaką wizjonerstwa. Choć wątpię, żeby to przeszło - zatem niniejszym uznaję, że wierne kopiowanie oryginału nie jest wizjonerstwem. Muzyka nie kojarzy się ze starożytnością (tym bardziej, że można usłyszeć jakiś generyczny podgatunek heavy metalu) - może to też miało być wizjonerskie, tym bardziej, że komiks pozbawiony był podkładu dźwiękowego. Wizjonerstwo może komuś pomyliło się z widowiskowością - krew tryska hektolitrami pod ciśnieniem kilkudziesięciu atmosfer z każdej rany, cała walka usilnie stara się wyglądać jak nieślubne dziecko Johna Woo - ale jakoś nic tam nie przypomina szyku pod tytułem falanga ani nie widać specjalnie, żeby topografia terenu miała wyraźny wpływ na potyczki rozgrywane na zasadzie "jeden na jednego", komputerowe słonie i nosorożce hałasują i nie robią nikomu po spartańskiej stronie boiska krzywdy, trupy nadają się na materiał budowlany, niebo dosłownie zostaje przysłonięte lecącymi strzałami... Widowiskowe, ale posunięte aż do granicy absurdu. Aha - film ma narratora. Narrator, według mnie, jest dowodem niekompetencji reżysera, który nie potrafiąc pokazać tego, co ukazać należy, musi posiłkować się bezcielesnym głosem. To też jakoś nie pasuje mi do wizjonerskiej reżyserii. Największym zarzutem jednak jest zupełnie co innego. Proszę: skoro przez całą ekspozycję film wmawia nam, że jest o Spartanach, czemu nie ma w nim Spartan? A skoro już przy tym jestem: czy przez chociaż jeden moment, ktoś doliczył się na ekranie trzystu aktorów w roli Spartan? No dobrze, możliwe, że jest takie ujęcie, w którym widać trzystu statystów, a ja je przeoczyłem - na pewno nie zamierzam wracać ponownie do filmu i sprawdzać, a już z pewnością ich liczyć. Niemniej nie zmienia to faktu, że Spartanie nie przypominają Spartan. Spartański wojownik sprawnie walczył, był opanowany, nie okazywał strachu ani podniecenia, nie strzępił gęby po próżnicy - obecnie mówimy, że był "lakoniczny"... Natomiast Spartanie w "300" ryczą, wydzierają się, podskakują i wrzeszczą (na przykład podczas oglądania perskiego desantu), ogólnie wyglądają tak, jakby rozpaczliwie potrzebowali końskich dawek valium i torazyny. To tak, jakby wikingowie w "Trzynastym wojowniku" byli gładko ogoleni, mili dla kobiet, używali sztućców i dbali o higienę osobistą. Skoro już robimy opowieść fantasy, oderwaną od realiów historycznych, a bohaterowie wcale nie odpowiadają ogólnie przyjętemu wyobrażeniu ówczesnych wojowników - po co mącić wodę i wciskać kit o Sparcie? Można zrobić równie dobrze coś takiego: Król Hamish IX (co tłumaczy akcent) wiedzie do chwalebnej porażki trzystu żyjących od lat w celibacie słowiańskich wojów (co tłumaczy ich zachowanie), aby walczyć z nadciągającymi wojskami marsjańskich komunistów (co tłumaczy egzotykę wrogów), zamierza dać się pokonać w wąwozie o nazwie "Przełęcz łonowa" (co tłumaczy topografię terenu), jego żona puszcza się z marsjańskimi kolaborantami, ale w końcu odkrywa, że to Hamish jest lepszy w zaspokajaniu jej potrzeb seksualnych (co wprowadza szerokie pole dla scen erotycznych), zaczyna sypiać z przedstawicielami miejscowej szlachty (jeszcze więcej scen erotycznych), aby szlachciury wysłały posiłki dla Hamisha, wreszcie wysyła się tysiąc gigantycznych, mechanicznych, napędzanych silnikami parowymi krabów, aby wesprzeć Hamisha - ale na miejscu okazuje się, że choć Hamish i tak poległ, to marsjańscy komuniści również wyzdychali, gdyż zarazili się od słowiańskich wojów grypą... No dobrze, to ostatnie jest zbyt głupie, żeby jakikolwiek filmowiec poważnie to potraktował - całą wojnę wygrywa wirus grypy, co za idiotyzm i brak sensownego rozwiązania akcji... Niemniej, reszta zaimprowizowanego scenariusza jest całkiem do przyjęcia, a jeśli dorzucimy mnóstwo efektów wizualnych i zużyty filtr do kawy na obiektyw kamery - tytuł wizjonera mam zagwarantowany.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Frank Miller swoją współpracę z Hollywood zaczął równie szybko, co skończył. Po licznych modyfikacjach... czytaj więcej
Granica pomiędzy głupotą a odwagą jest niezwykle cienka i niewielu potrafi odróżnić jedno od drugiego.... czytaj więcej
Filmem Snydera zainteresowałam się z powodów dosyć banalnych i mało artystycznych, chociaż z pewnością... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones