Recenzja filmu

Pewnego razu... w Hollywood (2019)
Quentin Tarantino
Leonardo DiCaprio
Brad Pitt

W stylu Tarantino, niepowtarzalnym stylu

Dla mnie to wspaniały hołd oraz wybitne połączenie wielkich talentów aktorskich i wciągających historii z ich życia.
Quentin Tarantino złożył hołd Hollywood, jakie pamięta z lat dzieciństwa. Ciężko nie kochać tego okresu. Westerny w telewizji, hipisi na ulicach, piękne samochody oraz wspaniałe zabudowania Los Angeles. Rozumiem jego utęsknienie do tej cudownej epoki. Nie miałem okazji żyć w tamtym okresie, ale doskonale jest mi znana historia Hollywood, muzyka tamtych czasów i oczywiście sami aktorzy i kinowe widowiska. Magia kina musiała czekać wiele lat, aby ktoś nagrał na jej temat film. Trafiło na tak wybitnego twórcę jak Tarantino, który jest znany z kręcenia świetnych westernów ("Django"," Nienawistna ósemka"). Tym razem tematyka trochę daleka od Dzikiego Zachodu, ale spora część całości ma miejsce na planie zdjęciowym, gdzie właśnie powstają kolejne filmy lub seriale poświęcone dzielnym szeryfom oraz niegodziwym przestępcom. Widowisko kręci się wokół trzech postaci - dwóch fikcyjnych oraz jednej prawdziwej. Mowa tu o odchodzącym w zapomnienie aktorze Ricku Daltonie (Leonardo DiCaprio), jego nieustraszonym kaskaderze Cliffie Boothcie (Brad Pitt) oraz o słynnej aktorce i żonie Romana Polańskiego, Sharon Tate (Margot Robbie).

W czasach, gdy Hollywood powoli upada i w ciągu roku mamy dziesiątki filmów, które bardzo dobrze znamy, bo to po prostu remaki czy rebooty. Odgrzewane kotlety. Tarantino przedstawia kolejny oryginalny pomysł, który wypalił. Nie potrzebna mu była marka wyrobiona przez wcześniejsze filmy z serii czy banalna historia nastawiona na gagi. Nie. Reżyser przestawia złożoną opowieść, która nie prowadzi do żadnego zbieżnego punktu. Są to po prostu trzy dni z życia kilku ludzi. Przed projekcją nie byłem pewien, czy to wypali lub czy to nie będzie po prostu nudne. Miałem to szczęście, że po wyjściu z sali kinowej wiedziałem, że się myliłem. Amerykański twórca przedstawia nam dwóch kumpli - Ricka i Cliffa, którzy wspólnie próbują przetrwać w Hollywood. Dla pierwszego z nich jest to okres kresu kariery, którą wyrobił sobie za sprawą westernowego serialu. Jednak chęć stania się gwiazdą pierwszego kalibru zaważyła na końcu grania w telewizyjnej opowieści o łowcy nagród. Cliff jest za to chłopcem na posyłki swojego przyjaciela. Nie ma większych wymagań do życia, oprócz posiadania pracy oraz faktu, że pies jest nakarmiony.

Z drugiej strony pojawia się wschodząca gwiazda - Sharon Tate, która szczęśliwa życiem przechodzi przez swój najlepszy okres. Reżyser jednocześnie pokazuje nam obydwie historie, które wydają się równie intrygujące. Cały show kradnie jednak Brad Pitt, który dzięki swoim świetnym tekstom, robiącym wrażenie scenom walki oraz humorowi staje się ulubieńcem widowni. Praktycznie każda scena z nim jest bardzo dobra, z małym wyjątkiem sekwencji na farmie Mansona, która wydaje się być trochę przydługa. Postać wykreowaną przez Leonardo DiCaprio trudno polubić, ponieważ gra człowieka użalającego się nad sobą. Aura wykreowana dzięki Rickowi często graniczy między klimatem komedii a dramatu. Obydwaj aktorzy grają jedne ze swoich lepszych ról w życiu, zwłaszcza Pitt. Margot Robbie jest piękna, jej kreacja Tate jest przyjemna, ale aktorka nie pokazuje swojego pazura, który tak dobrze poznaliśmy dzięki "Jestem najlepsza. Ja, Tonya" czy "Focus". Cała trójka została genialnie dobrana do swoich ról. Reżyser ponownie wykazał się wyczuciem i dowiódł, że jest nieomylny w dobieraniu aktorów do swoich filmów.

Tarantino prezentuje nam prawdziwą popkulturową bombę. Co chwilę na ekranie pojawia się jakaś legendarna postać. Przez film przewijają się Bruce Lee, Roman Polański, Steve McQueen oraz Charles Manson. W tym miejscu warto wspomnieć o drugoplanowych i trzecioplanowych bohaterach. W "Pewnego razu... w Hollywood" cieszy widok Ala Pacino, który pomimo upływu czasu dalej cieszy fanów świetną formą. Szkoda, że nie znalazło się czasu na więcej scen z jego udziałem. Mam nadzieję, że w wersji reżyserskiej, jeśli się taka ukaże, bliżej poznamy postać Marvina. Rafał Zawierucha w roli słynnego polskiego reżysera również spełnia oczekiwania, miło zobaczyć, że młody aktor dostaje angaż u takiego reżysera jak Tarantino. Początkowe obawy o fakt pojawienia się jego w filmie zostały rozwiane już w jednym z pierwszych zwiastunów. Kiedy Pacino i Zawierucha grają sensowne postacie drugo- i trzecioplanowe, to postać Charlesa Mansona jest zapomniana, pojawia się tylko w jednej scenie. Za to mamy genialną rolę Pussycat, w którą wcieliła się Margaret Qualley.

Uszy słyszą ścieżkę dźwiękową z pierwszego zdarzenia, a oczy widzą ujęcia, które oddają ducha epoki. Tarantino zadbał o każdy szczegół od kupowanej książki przez Sharon, którą była "Tessa d'Urberville" do odwzorowania farmy Mansona.  Autor filmu nie dał nam jednoznacznego filmu, a końcówka stanowi kwintesencję mojego uwielbienia wobec światowego kina, a zwłaszcza widowisk wyreżyserowanych przez Quentina Tarantino. Trzeba powiedzieć, że reżyser pozwala sobie na bardzo dużo. Niesamowicie odważnie łączy fikcję z faktami. Dlatego rozumiem to, że niektórzy mogą mieć wątpliwości do wartości artystycznej "Pewnego razu... w Hollywood". Dla mnie to wspaniały hołd oraz wybitne połączenie wielkich talentów aktorskich i wciągających historii z ich życia.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Historia jest jak dobre stare kino. Przed twoimi oczami przesuwają się bohaterowie: zwycięzcy i... czytaj więcej
Quentin Tarantino jest w gronie tych nielicznych reżyserów, którym udało się widownię zaskoczyć... czytaj więcej
W każdym roku pojawia się kilka filmowych pereł - najgłośniejszych i najbardziej oczekiwanych przez... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones