Recenzja filmu

Strażnicy Galaktyki (2014)
James Gunn
Waldemar Modestowicz
Chris Pratt
Zoe Saldaña

Na ratunek przygodzie

Gunn wydaje się idealnym człowiekiem, na idealnym stanowisku. Pech jednak chce, że Disney patrzy mu na ręce i to, co uchodziło mu na sucho podczas jego autorskich projektów, tu jest
Polityka Marvela w ostatnich latach polega na zasypaniu kin taśmowo robionymi filmami spod sztandaru "Avengersów", które w większym bądź mniejszym stopniu nawiązują do uniwersum Mścicieli. O ile pierwsza faza filmów Marvela dążyła do wspólnego spotkania gwiazd komiksów i była poparta wizją Avengers, co skutkowało w miarę spójnym uniwersum, o tyle druga faza jest już bardziej chaotyczna, mnoży się coraz więcej pytań, na które nie dostajemy odpowiedzi, a wszystko, co było budowane z taką skrupulatnością, okazuje się jedynie umownym i szytym grubymi nićmi uniwersum. Oczywiście trzeba poczekać jeszcze na "Avengers: Czas Ultrona" i "Ant-Mana" - filmy, które zapewne uzupełnią dziury i luki poprzednich filmów drugiej fazy - i dopiero potem wydać osąd. A jak w drugą fazę wpisują się "Strażnicy"? A no właśnie nijak.


"Strażnicy Galaktyki" byli predestynowani do roli odświeżacza uniwersum, który miał wprowadzić nieco urozmaicenia i być początkiem czegoś nowego, przy okazji stojąc w opozycji do serii sequeli takich jak "Thor: Mroczny świat" czy "Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz". Na stołku reżysera posadzono Jamesa Gunna - faceta, który do tej pory bawił się w Tromie campem i porytą konwencją i siedział sobie cichutko w swojej niskobudżetowej niszy. Wybór ten raczej już nikogo nie dziwi, bo jedną z mocnych stron polityki Disney/Marvel jest intuicyjne dobieranie współpracowników, zwykle mało znanych twórców z peryferii Hollywood, którzy często pozytywnie zaskakują widzów (duet Russo). Zapewne nikt inny poza Gunnem nie wniósłby tyle campu i brutalności do ekranizacji komiksu, ale, jak się okazało po seansie, również wielką dawkę sentymentalizmu do Kina Nowej Przygody.

Grupka wykolejeńców, w skład której wchodzi m.in. gadający szop i człowiek drzewo, zmuszona jest złączyć swój los ze srebrną kulką - "tajemniczym, potężnym i mistycznym artefaktem" kuszącym wielu "wielkich i złych, którzy są źli i wielcy" (tak, mówię o tobie Ronan!)  - tak  mniej więcej przedstawia się historia mało znanego komiksu odkopanego przez wielkich facetów, z jeszcze większym cygarami w ustach i tekami wypchanymi grubą kasą. Gunn wydaje się idealnym człowiekiem, na idealnym stanowisku. Pech jednak chce, że Disney patrzy mu na ręce i to, co uchodziło mu na sucho podczas jego autorskich projektów, tu jest sprawdzane i odhaczane zgodnie z normami: efekty, superbohaterowie, kasa. I wszystko, co brzmi durnie, niedorzecznie i powtarzalnie, takie niestety jest. Bohaterami filmu jest paczka rabujących, gwałcących i kradnących wesołków, która w ostatecznym rozrachunku łapie się za ręce, by ochronić wspólnie wszechświat. To, co z pozoru miało stanowić świetną gratkę dla zabawy konwencją, okazuje się jedynie katalizatorem tanich sucharów i czymś na kształt laurki dla Kina Nowej Przygody. I tak: Star Lorda - odpowiednik Tony'ego Starka/Indiany Jonesa/losowo wybranego zawadiaki - gwiezdny bawidamek, cwaniak i pozera zdobywa "tajemniczy, potężny i mistyczny artefakt", którego działanie i pochodzenie nie zostaje wyjaśnione, ale interesują się nim wszyscy, wraz z Thanosem (niebieski cwaniak po raz kolejny raczy nas swoim cameo, prosto ze swojego kamiennego fotela wirującego w przestrzeni kosmicznej, ale ostatecznie pozostaje w cieniu - no jakby inaczej...). Po zdobyciu srebrnej kulki, czy jak kto woli "tajemniczego, potężnego i mistycznego artefaktu" następuje milion zwrotów akcji, skoków fabularnych i lokacyjnych, a postaci zaczynają snuć opowieści mające przybliżyć widzom świat, postać lub cokolwiek ciekawsze, co akurat znalazło się na ekranie. Wszystko zaczyna być łopatologicznie wyjaśnianie (oczywiście tak,aby brzmiało maksymalnie strasznie i aby komiksowe nerdy mogły czerpać przyjemność z odnajdywania nawiązań komiksowych), a jednak mimo to wszystko ginie w chaosie i widz kojarzy Korpus Nova jedynie z tego, że to byli ci... no jak im tam, oni mieszkali na planecie, która nazywa się....  Nawet wykreowany świat, a raczej światy, które miały przypominać te klimatyczne i różnorodne planety z "Gwiezdnych wojen" czy "Star Treka", są sterylne, suche, pozbawione uroku. Ich mieszkańcy to różniący się kolorem skóry zwykli ludzie, z doklejonymi rogami lub powiększonymi brwiami.


Cały ten chaos fabularny i niezbyt wyszukane próby budowania świata przedstawionego są zmyślnie maskowane przez liczne wstawki sentymentalne, która mają ułatwić widzowi łykanie tej głupiej jak but fabuły, ale również ściągnąć do kina rzeszę fanów wychowanych na "Gwiezdnych wojnach" czy przygodach Indiany Jonesa. W założeniu miało to dać poczucie kolejnego seansu space opery, bohaterowie mieli przekrzykiwać się one-linerami, ich przygody miały być zwariowane, ale zawsze mieli oni wychodzić z nich cało i zdrowo, a w finale mieli odwracać się w stronę ekranu, uśmiechać i mówić: "To Kino Nowej Przygody i to ona jest tu najważniejsza, więc MUSISZ się dobrze bawić". Patrząc przez pryzmat poprzednich filmów z MCU, a tak właśnie należy patrzeć na ten film, cała ta otoczka przygodowo-komediowa jest już poniekąd wtórna. Co innego, gdyby filmy spod znaku Marvela opierały się na powadze i podniosłości, wtedy "Strażnicy" rzeczywiście byliby odświeżeniem, zawadiacką komedią o bandytach z szlachetnymi sercami. Jednak, gdyby film pozbył się tych wszystkich nawiązań, mrugnięć okiem, czy w końcu superowego soundtracka składającego się z oldskulowych szlagierów,  to pozostanie nam kolejny bombastyczny blockbuster, w którym nawet mordercy i psychole są w stanie połączyć siły i zostać obrońcami wszechświata, a granica między dramatem i komedią praktycznie nie istnieje.



W jednym z filmów Gunna - "Super"- jest taka scena, kiedy to wpychający się do kolejki facet potraktowany zostaje przez głównego bohatera kluczem francuskim. Krew, klucz francuski i absurd - czuć w tym było autorski stempel Gunna, który robił to, co chciał, a przy tym widz razem z nim bawił się w najlepsze. Ale również pamiętam scenę z "Alicji z Krainy Czarów" Tima Burtona - film, który również wyszedł spod dłuta Disneya - kiedy po zwycięstwie Alicji Kapelusznik/Depp zaczyna taniec zwycięstwa. Jeśli już Pratt musi gdziekolwiek tańczyć, to niech to będzie kolejna produkcja LEGO.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Filmy wychodzące spod skrzydeł Marvel Studios ogląda się jak kolejne odcinki serialu. Jedne są lepsze,... czytaj więcej
Tytułowy przydomek swego czasu media nadały piłkarskiej drużynie Realu Madryt. W klubie ze stolicy... czytaj więcej
W odległej galaktyce, dawno, dawno temu... pewien wizjoner przedstawił światu historię młodego chłopaka,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones