Recenzja filmu

Strażnicy Galaktyki (2014)
James Gunn
Waldemar Modestowicz
Chris Pratt
Zoe Saldaña

Słodko-gorzka wyprawa przez galaktykę

Czasami jest tak, że dany film ma być dramatem, wychodzi z niego komedia, innym razem zakłada się nakręcenie komedii, a w trakcie nikt się nie śmieje, za to przechodzi załamanie. A kiedy indziej
Czasami jest tak, że dany film ma być dramatem, wychodzi z niego komedia, innym razem zakłada się nakręcenie komedii, a w trakcie nikt się nie śmieje, za to przechodzi załamanie. A kiedy indziej tworzy się coś pomiędzy, a wówczas już nie wiadomo, czy bardziej się śmiać, czy płakać, bo ani jedno ani drugie nie wyszło. Ale w końcu przychodzi taki piękny dzień i ktoś dochodzi do wniosku, że wszystko należy chrzanić i nakręci coś co od początku do końca będzie jazdą bez trzymanki z licencją na totalną zgrywę. I to się udało Jamesowi Gunnowi w ekranizacji komiksu "Strażnicy Galaktyki".   


Rok 1988. Umiera matka Petera Quilla. Załamany chłopiec ucieka ze szpitala i natychmiast zostaje porwany przez kosmitów. 20 lat później Peter (Chris Pratt) jest drobnym cwaniakiem i oszustem o ksywce Star Lord. Pewnego dnia w jego ręce wpada tajemniczy artefakt, którego z jakiegoś powody każdy chciałby mieć. Za sprawą przedmiotu Quill poznaje zabójczynię Gamorę (Zoe Saldana), szopa Rocketa (Bradley Cooper) i jego ochroniarza - drzewnego humanoida Groota (Vin Diesel) oraz owładniętego rządzą zemsty Draxa (Dave Bautista). Kiedy dowiedzą się, czym jest artefakt i czemu każdy zakapior w kosmosie pragnie go zdobyć, ta wyjątkowo niedobrana i nieprzepadająca za sobą gromada dziwadeł będzie musiała sobie nawzajem zaufać, aby nie tylko uratować własne życie, ale też całą galaktykę. 


W zasadzie nic tu nie dzieje się na poważnie. Aktorzy ani przez chwilę nie zapominają, że to zabawa i całe szczęście. Quill Pratta to duży chłopiec, marzący o sławie i nie kryjący rozczarowania, że nikt jeszcze o nim nie słyszał. Podczas włamania tańczy i śpiewa do hitów z lat 70. i 80., by chwilę później zrobić masakrę z konkurencji. I to właśnie ten niedojrzały chłopak będzie musiał złożyć w jedną, spójną całość, masę zbzikowanych indywidualności. Gamorra to chodząca maszyna do zabijania, niedostosowana społecznie i mało towarzyska. Rocket czuje się dobrze tylko wtedy, kiedy ma w łapie sporych rozmiarów spluwę lub zmieniający wszystko wokół siebie w broń masowego rażenia. Drax sensem życia uczynił zemstę za śmierć bliskich, co przysłoniło mu już i tak ograniczone myślenie. No i w końcu Groot, który przez cały film wypowiada dwa słowa "Jestem Groot", a najlepszym momentem w jego wykonaniu jest chwila, kiedy wybija masę przeciwnika i po chwili uśmiecha się jak niewinne dziecię. I o dziwo, Quillowi udaje się zmienić ich w zgraną drużynę, której przywódcą zostaje.


Akcja jest prowadzona szybko i z rozmachem. Sytuacje następują jedna po drugiej, tak więc nic się nie dłuży. Bohaterów nie sposób nie lubić. Bo pomimo swych wad to sympatyczna gromadka, która szybko się zorientuje (a widz wraz z nią), że pomimo różnic, jednak są do siebie zaskakująco podobni. I tu maluje się ciekawy zabieg reżysera. Bo oto niespodziewanie odkrywamy w tym słodko - śmiesznym świecie, odrobinę goryczy. Każdy z bohaterów nosi w sobie mało przyjemne wspomnienia - stracili domy i rodziny (w trzech przypadkach nawet widzieli śmierć bliskich), Rocket był obiektem eksperymentów, by ostatecznie zostać uznanym za niepowodzenie. 


W pewnym momencie trochę za dużo wkrada się tu ckliwości. I jest to spory minus.

Kolejnym strzałem są czarne charaktery: Ronan Oskarżyciel (Lee Pace) i Nebula (Karen Gillan). On to obrażony na cały wszechświat socjopata z manią wielkości. Wygląda jak skrzyżowanie samuraja z jednym z bohaterów "Gwiezdne wojny: Część I - Mroczne widmo" (jeśli kojarzy się komuś ten makijaż), a to nie jest straszne, co najwyżej głupie i kiczowate. Ona to zazdrosna o wszystko zakompleksiona dziewczynka, nienawidząca rodziny za wieczne życie w czyimś ciemnu: siostry Gammory (jest lepsza od niej i do tego jest ulubienicą tatusia) i niezauważającego ją ojca. Z przyjemnością wspiera Ronana, który może jej pomóc w biciu noża w plecy swoi bliskim. Żadne z nich nie budzi sympatii ani strachu. I to właśnie oni sprawiają, że "Strażnicy Galaktyki" tracą najwięcej. 



Film Jamesa Gunna z pewnością nie dorówna Gwiezdnej Sadze Georgea Lucasa ani nowej sadze "Star Trek", ale nie zostanie zapomniany w tym gwiezdnym pyle. Najważniejsze, że widz ma trochę zabawy z oglądania przygód gromadki dziwaków. I myślę, że nie jestem odosobniona w tym poglądzie. 

Teraz do kin wchodzi część druga. Nie wiem, czy się wybiorę do kina, ale z przyjemnością obejrzę w przyszłości, co też "Strażnicy Galaktyki vol. 2" nam zademonstrują tym razem.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Filmy wychodzące spod skrzydeł Marvel Studios ogląda się jak kolejne odcinki serialu. Jedne są lepsze,... czytaj więcej
Tytułowy przydomek swego czasu media nadały piłkarskiej drużynie Realu Madryt. W klubie ze stolicy... czytaj więcej
W odległej galaktyce, dawno, dawno temu... pewien wizjoner przedstawił światu historię młodego chłopaka,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones