Recenzja Sezonu 1

Martwi detektywi (2024)
Glen Winter
Andi Armaganian
George Rexstrew
Jayden Revri

Komu bije dzwon

Pędzący na złamanie karku "Martwi detektywi" to rzecz ewidentnie skrojona pod jak najszerszą publikę, aczkolwiek celująca w przedział wiekowy nieco niższy niż serial macierzysty. Sama dynamika
Komu bije dzwon
źródło: Materiały prasowe
Zmęczenie? Masz dość doczesności? Codzienność cię dobija? Szef się czepia, pani od matmy się uwzięła, chłopak rzucił, dziewczyna wystawiła, starzy ciągle ględzą nad uchem, komputer się popsuł, buty dziurawe, samochód nie chce odpalić, ząb boli przed urlopem i już koszą trawniki skoro świt? Dżizas, kurde, ja pierdzielę. Ale spokojnie, bo choć pod ziemią chłodek, to po śmierci też się nie wyśpisz. Okazuje się bowiem, że jeśli nie spłacisz faktur, nie napiszesz tego kluczowego sprawdzianu, nie domkniesz jeszcze innej sprawy (albo, zwyczajnie - drzwi od mieszkania), nie dane jest ci bezstresowe życie pozagrobowe. Dusze, jeśli opuściły ten padół łez, nie ogarnąwszy uprzednio wszystkiego, co było do ogarnięcia, błąkają się bowiem, szukając sposobu, żeby nareszcie móc złożyć głowę na podusi. Radą i piąchą służą im tytułowi "Martwi detektywi" z nowego serialu platformy Netflix.  



Nastoletni Edwin (George Rexstrew) i Charles (Jayden Revri) to chłopcy z zupełnie różnego porządku. Jeden zmarł przeszło sto lat temu, drugi całkiem niedawno, i choć próbuje się nas przekonać, że ten jest od myślenia, a tamten od działania, to więcej ich łączy, niż dzieli. Wspólnym mianownikiem dla owych ancymonów jest urok osobisty i przyznać trzeba, że casting był tutaj wyborny. Obaj samozwańczy detektywi, którzy fachu uczyli się z powieścideł i telewizji, od lat skutecznie wymykają się samej Śmierci, która chętnie zafundowałaby im srogi paternoster i kopniakiem posłała tam, gdzie było im pisane się znaleźć. Edwin ma za sobą kilkadziesiąt lat piekła, z którego zbiegł, Charles z kolei nigdy nigdzie nie trafił i błąka się po świecie, odraczając nieuchronny wyrok. Czują co prawda na karku oddech zawiadujących zaświatami urzędników, ale jak tu się nie wychylać, skoro ich pomocy potrzebują całe zastępy dusz, niemogące liczyć na nikogo innego.
 
Edwin i Charles to postaci z uniwersum "Sandmana", wymyślone przez brytyjskiego specjalistę od fantastyki dziwacznej, Neila Gaimana, ale postaci autonomiczne, niezależne, niesplątane zaciśniętymi ciasno supłami fabularnych zależności od głównej komiksowej serii albo, w tym przypadku, serialu Netfliksa. Tu mignie znana twarz, tu objawi się ktoś rozpoznawalny, no i rzecz dzieje się na tych samych płaszczyznach rzeczywistości - ale to jednak trochę inna bajka. Aczkolwiek trudno uwierzyć, że pierwotnie miało ją opowiedzieć HBO, bo praktycznie na wszystkim widoczny jest tu stempel streamingowego giganta z Kalifornii. Pomijając nawet stronę formalną wykoncypowaną tak, żeby z miejsca kojarzyć się z pandemicznym przebojem (czyli "Sandmanem"), pędzący na złamanie karku "Martwi detektywi" to rzecz ewidentnie skrojona pod jak najszerszą publikę, aczkolwiek celująca w przedział wiekowy nieco niższy niż serial macierzysty. Sama dynamika opowiadania oraz struktura kolejnych przygód Edwina i Charlesa przypomina nieco rolki na TikToku. Pojedynczy odcinek zdolny jest pomieścić całe mnóstwo krótkich sekwencji, niezmiennie hałaśliwych, umyślnie sprinterskich i rzadko skomplikowanych na tyle, aby przeszkodzić w klikaniu w telefon. Pod tym względem omawiany tutaj serial to telewizja nowej ery, telewizja tła, telewizja do nieoglądania.



Złośliwości jednak na bok, bo w "Martwych detektywach" różnorakimi patentami strzela się z ekranu niczym z cekaemu. Chłopcy, z pomocą poznanej medium oraz jej przyjaciółki, również posiadującej paranormalne zdolności, rozwiązują coraz to osobliwsze sprawy, począwszy od egzorcyzmu ducha żołnierza z pierwszej wojny światowej, rozwiązania problemu koleżanki opętanej przez chłopaka-demona i tajemnicy nawiedzonego domu, gdzie doszło do wielokrotnego morderstwa. A do tego mamy jeszcze galerię fikuśnych postaci, z których, prócz wiedźmy knującej spiski na przestrzeni całego sezonu, mamy wyłażące z mogił trupy i gadające koty, na czele z ich królem, obowiązkowo emanującym drapieżną seksualną energią. Mało tego. Młodociani detektywi mierzą się również z czysto obyczajowymi problemami charakterystycznymi dla okresu dojrzewania (choć Edwin, technicznie rzecz biorąc, to sędziwy starzec) - kolejnego utrapienia, od którego nawet śmierć człowieka nie wyzwoli.

Jak głosi znane powiedzenie, jeśli coś jest dla każdego, to jest dla nikogo i to jest kardynalny problem tego tytułu, próbującego mizdrzyć się zarówno do komiksiarzy, jak i do widzów, chcącego zjednać sobie tych, którym "Sandman" się nie podobał i tych, którym podobał się jak najbardziej. Wyszło co prawda nie najgorzej, ale trudno jest myśleć o "Martwych detektywach" inaczej jak o korporacyjnym produkcie, który narodził się z potrzeby nie sercowej, a fiskalnej. Gaiman w tym serialu już palców nie maczał. A może powinien był, bo to jak nic niedokończona sprawa na jego koncie. I nikt po drugiej stronie jej za niego nie załatwi.
1 10
Moja ocena serialu:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones