Dla mnie ten odcinek był niezwykły. Najbardziej zasmuciły mnie jednak 2 rzeczy. Pierwszą była scena Rexa na myśl o losie swoich braci, o tym co nieuniknione w tamtej sytuacji i scena z hełmami, już po ich śmierci... Drugą, albo patrząc dokładniej trzecią sceną było przybycie Anakina, wtedy już Vadera, ale dla mnie zawsze pozostanie Anakinem. Podniesienie tego miecza, idealnie pasująca muzyka, nasza świadomość, że to ta sama osoba, która wcześniej była jaka była, mężna, dobra i sprawiedliwa. Aż serce boli jak się o tym myśli. Uważam, że to był niezwykle dobry, ale smutny odcinek, zdecydowanie jeden z najsmutniejszych w całym serialu, jeśli nie najsmutniejszy. Naprawdę poruszył mną ten odcinek, co nie jest proste
Dodatkowo, smutek jest potęgowy przez fakt, że te same klony które na początku 9 odcinka witały ją z powrotem i uhonorowały ją poprzez hełmy specjalnie dla niej, tutaj po rozkazie 66, usiłowały jej się pozbyć, inną sprawą jest, że nie miały wyboru, lecz to nie zmienia efektu jaki to nadaje. I ci wszyscy przyjaciele, wtedy można by rzec, odeszli bezpowrotnie. Sytuacja ta szczególnie była bolesna dla Rexa, dla którego byli oni braćmi, z którymi stoczył niejedną walkę.
Ostatnia scena z hełmem bardzo wymowna.
Przez cały sezon 7 dość wyraźnie akcentowano człowieczeństwo, indywidualność i uczuciową głębię klonów... którzy wraz z rozkazem 66 zostali zdradzeni.
Zabito w nich owe człowieczeństwo, pozbawiono wolnej woli, zmuszono do wymordowania swoich generałów... którzy częściowo stanowili element ich "wojskowej rodziny".
Potraktowano ich jak narzędzie, a zużyte... wyrzucono.
To odbicie w wizjerze hełmu było w pewien sposób pełne żalu wszystkich klonów.
Sam hełm to też symbol wszystkich ideałów o jakie walczono w Wojnie Klonów... które stały się zamierzchłą, zapomnianą przeszłością wraz z erą Imperium.