Kolejny dzień na American Film Festival upłynął nam pod znakiem morderstw i rozbojów. Obejrzeliśmy "Interesy i ekscesy" według prozy Elmore'a Leonarda oraz "Berniego" z Jackiem Blackiem w roli poczciwca z trupem w zamrażarce. 87-letni
Leonard napisał do tej pory cztery tuziny powieści, z których niemal połowa została przeniesiona na ekran (w tym
"Jackie Brown", "3:10 do Yumy" oraz serial
"Justified"). Mistrz ostrego jak amunicja dialogu i zakręconych intryg kryminalnych cieszy estymą zarówno wśród miłośników literackiej pulpy jak i gigantów pióra pokroju Saula Bellowa czy Martina Amisa. Jego dzieła to gotowe scenariusze i trzeba się wyjątkowo postarać, aby spartolić filmy na ich podstawie. Reżyser
Charles Matthau (prywatnie syn zgryźliwego tetryka
Waltera) dołożył w tej materii wszelkich starań, czego efektem są słabe
"Interesy i ekscesy". To historia detektywa Mankowskiego (
Billy Burke, ojciec Belli ze
"Zmierzchu"), byłego sapera, pracującego w wydziale przestępstw seksualnych. Pewnego dnia w biurze bohatera pojawia się zjawiskowa blondynka zamierzająca oskarżyć o gwałt napędzanego alkoholem, trawą i lekarstwami milionera. Pomagając jej, Mankowski wikła się w intrygę, w której stawką jest parę milionów dolarów, a środkiem do celu – skrzynka dynamitu.
Styl filmu ustala pierwsza scena rozgrywająca się w posiadłości czarnoskórego alfonsa. Wszystko jest tutaj przesadzone i ostentacyjne: od wystroju wnętrz, przez grę aktorów po wygenerowaną komputerowo eksplozję. Charles – nomen omen – Matthau zapomniał chyba, że mniej znaczy więcej, a nadmiar bywa częściej tandetny niż dowcipny. Reżyser bawi się estetyką czarnego kryminału i kina nurtu exploitation, ale robi to mechanicznie i bez wdzięku. W przetrwaniu seansu pomagają jedynie błyskotliwie odzywki i przekomarzanki bohaterów, ale to już akurat zasługa autora literackiego pierwowzoru, a nie filmowców.
Znacznie lepszy interes ubili widzowie, którzy wybrali się w piątek na
"Berniego". To nowy film
Richarda Linklatera, jednej z tuz niezależnego amerykańskiego kina. Twórca
"Uczniowskiej balangi" przeniósł na ekran prawdziwą historię pracownika domu pogrzebowego z Teksasu, który został oskarżony o morderstwo bliskiej przyjaciółki.
W interpretacji
Jacka Blacka Bernie Tiede to boży poczciwina, a zarazem showman potrafiący zamienić cmentarną uroczystość w chwytające za serce widowisko. Kiedy trzeba, zaśpiewa wzruszającą pieśń, wygłosi pożegnalną mowę albo pocieszy roztrzęsioną wdówkę. Przygotowanie zmarłego do ostatniej podróży w wykonaniu bohatera wygląda jak wizyta w charakteryzatorni przed wejściem na plan zdjęciowy. Możliwe, że gdyby będący prawdopodobnie gejem Bernie urodził się np. w Nowym Jorku, a nie w konserwatywnej ojczyźnie kowbojów i hamburgerów, mógłby być gwiazdą pokroju
Liberace.
Linklater nie tylko skupia się na motywach zbrodni Tiede'ego, ale także przygląda się lokalnej społeczności, złożonej przeważnie ze starych, przesadnie wypacykowanych dam, chłopków-roztropków i dewotów religijnych. Sporo w tym wszystkim kpiny, ale reżyser rozmiękcza ją współczuciem dla bohaterów.
"Bernie" to nie tylko inteligentna czarna komedia, ale także dramat niezrozumienia. Świetne kino, w dodatku kapitalnie zagrane przez
Blacka,
Matthew McConaugheya oraz
Shirley MaClaine.