Relacja

AFF 2012: Miłosna fatamorgana i ostatni dzień świata

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/AFF+2012%3A+Mi%C5%82osna+fatamorgana+i+ostatni+dzie%C5%84+%C5%9Bwiata-90749
Wczoraj nasz wysłannik na AFF we Wrocławiu obejrzał błyskotliwą opowieść o uczuciach pod tytułem "Dobra partia" i film o końcu świata,"4:44: Last Day on Earth". Poniżej znajdziecie nasze recenzje.

Miłosna fatamorgana

"Dobra partia" mogłaby spokojnie trafić do Polski w szerokiej dystrybucji. To jeden z tych filmów, o których mówi się, że są życiowe. Problemy, z jakimi mierzą się bohaterowie, w jakimś stopniu dotykają także pana, panią i niżej podpisanego. Komedia, dramat i wzruszenia zostały tu zmiksowane w takich proporcjach, byśmy w trakcie seansu najczęściej śmiali się, czasem wzdychali z przejęcia, a kino mogli opuścić w dobrym, acz refleksyjnym nastroju. Satysfakcja gwarantowana.

Sarah (rewelacyjna Lizzy Caplan) mogłaby się pojawiać na przemian w marzeniach i koszmarach każdego faceta. Inteligencja, dowcip i talent idą u niej pod rękę z seksapilem oraz wdziękiem, co sprawia, że  płeć przeciwna lgnie do niej jak pszczoły do miodu. Ten, któremu uda się zainteresować sobą Sarę, czuje się, jakby właśnie złapał Pana Boga za nogi. Problem w tym, że dziewczyna potrafi równie szybko zafascynować się kimś, co tę fascynację stracić. Gdy oznajmia chłopakowi, że "chce przemyśleć pewne sprawy", ten może od razu iść do monopolowego po karton whisky, którą będzie zalewał gorzkie żale.

Przypadek Sary to dla reżysera Michaela Mohana punkt wyjścia do opowiedzenia niegłupiej historii o kolejności uczuć, korozji relacji między ludźmi i samotności. Wnioski, jakie płyną z seansu, nie należą do najbardziej optymistycznych. Żaden z bohaterów nie wydaje się naprawdę zadowolony, wszystkich gryzie jakiś problem albo wątpliwość. Życiowi partnerzy nie okazują sobie dostatecznie dużo atencji i, choć nikt się do tego nie przyzna, każdy myśli wyłącznie o sobie. Na dłuższą metę mógłby z tego wyjść ponury dramat psychologiczny, dlatego Mohan regularnie rozładowuje emocje humorem, który można znaleźć zarówno w błyskotliwych dialogach, jak i drobnych obserwacjach obyczajowych.

Historia, którą autor nam opowiada, nie ma ani początku, ani końcu. Widz dostaje raczej wycinek z czyjegoś życia i na jego podstawie musi sobie dopowiedzieć, co było przedtem i co będzie potem. Nie wierzcie w pozorny happy end. Niejedno serce może jeszcze zostać złamane.

Zanim nie będzie niczego

Tematyka końca świata, na którą monopol miał do tej pory Hollywood, stała się pożywką dla twórców kina autorskiego. Po Larsie Von Trierze ("Melancholia") głos w sprawie armagedonu postanowił zabrać Abel Ferrara.

Jak wskazuje tytuł, akcja "4:44: Last Day on Earth" rozgrywa się podczas ostatniego dnia istnienia Ziemi. Zmiany klimatu (Al Gore przewidział to – powiada jeden z bohaterów) sprawiły, że nasza planeta ulegnie wkrótce zagładzie. Mieszkający w Nowym Jorku aktor Cisco (Willem Dafoe) i jego kochanka malarka Skye (Shanyn Leigh) niewiele robią sobie z nadciągającego pandemonium. Albo uprawiają seks, albo gapią się w monitory komputerów. Ferrara zdaje się mówić, że w oplecionym światłowodami współczesnym świecie trudno jest wykrzesać z siebie rozpacz, gniew czy strach. Emocje stały się towarem deficytowym.

Reżyser zaleca jednak, abyśmy spróbowali przezwyciężyć tę atrofię uczuć i  zwrócili się ku swojej rodzinie oraz przyjaciołom. Jesteśmy na tym świecie zbyt krótko, żeby pozwolić sobie na  samolubność. Szkoda, że to tchnące odrobiną nadziei przesłanie wypływa w filmie tak późno. Przez większość seansu "4:44: Last Day on Earth" jest zbyt hermetyczny, zbyt niejasny, by przedrzeć się przez gęsty sznur kabli podłączonych do komputerów, Ipodów i telewizorów znajdujących się w mieszkaniu bohaterów.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones