Kolejny dzień na festiwalu w Cannes przyniósł dwa udane filmy – długo oczekiwany obraz twórcy "Królestwa zwierząt", Davida Michôda – "The Rover" z Robertem Pattinsonem oraz jednego z faworytów w wyścigu o Złotą Palmę, "The Winter Sleep" Nuriego Bilgego Ceylana.
Mad Rey (
"The Rover", reż.
David Michôd)
Australię nawiedził tajemniczy kataklizm zwany po prostu "zapaścią". Nie poznamy jego przyczyn (choć możemy się domyślać, że miały podłoże ekonomiczne), zobaczymy jedynie sktuki: bandy najemników czatujących na bezdrożach, stacje benzynowe zamienione w prowizoryczne warownie, opustoszałe magazyny, uzbrojonych po zęby maruderów, wojskowych zerwanych z łańcucha dowodzenia i bezkresne pustynie. Przewodnikiem po tym świecie jest tajemniczy Eric (
Guy Pearce) – facet bez przeszłości, który pozwala pięściom i broni palnej mówić za siebie. Gdy amerykańsko-australijsko-nowozelandzki tercet przestępców kradnie jego samochód, Eric rusza szlakiem złodziei. Po drodze bierze na zakładnika rannego, na wpół autystycznego Reya (
Robert Pattinson). Przedziwna, masochistyczna relacja musi skończyć się implozją bohaterów. Pytanie tylko, czy zemsta Erica zdąży się wcześniej dokonać.
Trasę, którą pokonują Eric i Rey, znamy z kina dobrze, bywamy na niej przynajmniej od czasu kultowego
"Mad Maksa" George’a Millera. W literaturze jest ona z kolei fabularnym odbiciem i zarazem estetycznym przeciwieństwem
"Drogi" Cormaca McCarthy’ego. Tam mieliśmy śnieg, popiół i "rzeki o konsystencji twarogu", tutaj – piach, dławiące gorąco i lejący się strumieniami pot. W obydwu przypadkach pozostajemy w rzeczywistości rozbitej na atomy, w której nie ma miejsca na budowanie żadnej wspólnoty, na szukanie jakiegokolwiek punktu odniesienia, na słabość w postaci altruizmu. Argentyńska operatorka
Natasha Brier (
"Gorzkie mleko") z polotem eksponuje grozę tego krajobrazu, łącząc przytłaczające panoramy z "dusznymi" planami półpełnymi i zbliżeniami.
Michôd nakręcił wcześniej świetne
"Królestwo zwierząt" – brutalną kronikę złodziejskiej rodziny z przedmieść Melbourne. Jego nowy film sytuuje się na stylistycznych antypodach. Tam mieliśmy bogatą, pełną zaskakujących twistów fabułę, tutaj dostajemy ledwie jej szkic. Tam wątki poboczne były wplatane w tkankę opowieści, tutaj po prostu nie ma dla nich miejsca.
Michôd wpranie żongluje gatunkowymi kliszami, płynnie przechodząc od kina zemsty do westernu i przypowieści. Klei całość na smoliście czarny humor, celebruję ekranową przemoc tak, jakby zależało od niej dobre samopoczucie widza. I paradoksalnie, często zależy – najbrutalniejsze sceny wygrane są na tak skrajnych nutach, że trudno czasem powiedzieć, czy miały szokować, czy śmieszyć – zwykle jednak wywołują mieszankę tychże uczuć.
Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ. Samotność w Anatolii (
"The Winter Sleep", reż.
Nuri Bilge Ceylan)
Bohaterowie
Nuriego Bilgego Ceylana przemówili. Wcześniej nie było to regułą – kierował nimi raczej imperatyw dzialania, a Turek podglądał – w
"Uzaku",
"Klimatach", czy
"Pewnego razu w Anatolii" – ich nieme zmagania z samotnością (często zresztą z samotnością we dwoje). W
"The Winter Sleep" tymczasem słowa płyną jak z przyciśniętego palcami szlaucha. To nie tylko obietnica, że, wbrew tytułowi, nie zapadniemy w trakcie seansu w sen zimowy (film trwa trzy godziny i szesnaście minut). To również zapowiedź zmiany konwencji: nowemu filmowi
Ceylana niż do poematu bliżej do rozpisanego na akty oraz interludia dramatu. W zagranicznej prasie najczęściej powraca nazwisko Czechowa – przewodzi on jednak korowodowi innych wybitnych dramatopisarzy.
Bohaterów jest kilkoro. Wszyscy mieszkają w hotelu i jego okolicach, w górzystych pasmach Kapadocji, na terenach znanej nam z poprzednich filmów Anatolii. Słońcem tego świata jest Adyin (
Haluk Bilginer) – zarządca i zarazem lokator hotelu, były aktor i początkujący felietonista, cynik i megaloman. To wokół niego krążą inne planety: więdnąca, prowadząca działalność dobroczyną żona Nihal, zgorzkniała siostra Necla, para turystów zatrzymujących się w przybytku i biedni najemcy, konflikt z którymi puszcza fabularną machinę w ruch. "Jesteś prawdziwie nieznośnym człowiekiem. Samolubnym, pysznym, cynicznym. Mówisz o cnotach, o moralności, o zasadach. Używasz jednak tych słów, aby krzywdzić ludzi" - powie Adyinowi jego żona. I właśnie na tym pytaniu – o rozdźwięk między zaklinającym rzeczywistość językiem bohatera a odsłaniającymi jego prawdziwe barwy czynami – buduje swój film
Ceylan.
Coraz gęstsze monologi wyciągają z mroków przeszłości rozdrapane rany, zadawnione spory, niezałatwione interesy.
Ceylan doprowadza owe słowne pojedynki do mistrzostwa językowej stylizacji i tempa, ale momentami przesadza: za czechowowską strzelbę robią tutaj teorie z pogranicza etyki i filozofii, które najpierw są nam wykładane przez bohaterów, a później wiszą nad nimi jak czarne chmury, i oczywiście kwestią czasu jest, aż zobaczymy ich realizację w praktyce. Monstrualny metraż też wydaje się niepotrzebny –
Ceylan lubi się powtarzać, przeciągać dysputy nie tylko do granic naszej wytrzymałości, ale i prawdopodobieństwa. Jego kino wciąż oddycha zamaszytymi panoramami, wciąż jest w nim przestrzeń i oddech, niekiedy jednak sprawia wrażenie, jakby mogło w ogóle funkcjonować bez obrazu.
Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.