Mickey Peterson aka Charlie Bronson to, jak się dowiadujemy, "najsłynniejszy brytyjski więzień". Nie oczekujcie jednak po filmie Refna typowej biografii, bo z takowej nie ma tu praktycznie nic. To raczej wariacja na temat, frywolna fantazja, pełna szaleństwa i barokowego przepychu. O Charlie'em dowiadujemy się tyle, że od najmłodszych lat pragnął być sławny i swego poniekąd dopiął. W brawurowej kreacji Toma Hardy'ego jawi się on jako fascynujący wariat i poetycki brutal w jednym. Jakiś recenzent porównał nawet "Bronsona" do "Mechanicznej pomarańczy" i jest w tym sporo prawdy. Ba! Twórca "Pushera" w wielu momentach nawiązuje do filmu Kubricka czy wręcz cytuje go, choć w raczej nienachalny sposób, że się tak wyrażę. Mnie porwał od początku do końca, od pierwszych dźwięków The Walker Brothers po igraszki z nauczycielem sztuk plastycznych w kolejnym zakładzie. Takie kino właśnie lubię: wyraziste, bezpardonowe, oddziałujące na jak największą ilość zmysłów. Przy okazji jest to wyśmienita zabawa, bo "Bronsona" na poważnie traktować nie sposób. Hell yeah!