Film powstał tuż po zażegnaniu kryzysu w Zatoce Świń, czyli sytuacji, w której świat po raz pierwszy stanął o krok od wojny nuklearnej. Można by więc spodziewać się, że będzie bardzo ponurą wizją zagłady cywilizacji, wyrazem najpoważniejszego przerażenia... Tymczasem Kubrick nakręcił arcydzieło political-fiction, z silnymi elementami satyry i groteski [bo żeby film ten nazywać komedią, to się nie zgadzam!]. I właśnie w takiej konwencji odnalazł prawdziwą grozę sytuacji, w którą zapędził się sam człowiek. Mroziło mnie luzactwo i zacietrzewienie generałów, a „To jest bardzo proste...” Strangelova wywoływało nerwowy śmiech...
Film przestał być doraźnym political-fiction, a stał się wstrząsającym portretem gatunku homo sapiens – sapiens.
Nie można też nie docenić czysto formalnych walorów filmu. Potrójna rola Sellersa to aktorski majstersztyk. Zdjęcia szturmu na bazę wojskową wzorowane były na taśmy dokumentalne, gdzie wszystko się trzęsie i rusza, jak w „nowoczesnych” ujęciach „Szeregowca Rayana”, czy „Helikoptera w ogniu”. Kubrick w ogóle miewał takie genialne intuicje... Pilot B-52 zmieniający do ataku hełm na kowbojski kapelusz jakoś dziwnie kojarzył mi się z porucznikiem Kilgorem z „Czasu apokalipsy”.
Film, mam wrażenie, nieco zapomniany. Najniesłuszniej!