Przez cały film tylko czekałem, aż ktoś wreszcie dokopie temu królowi Elfów, Thranduilowi. Był, zarówno w tej części, jak i w poprzedniej, taki sztuczny, pyszny, zadufany w sobie i denerwujący że sam zacząłem się zastanawiać, czy to aktor przeszarżował, czy tę postać tak powołała do istnienia jakaś nieznana mi, mroczna wizja reżysera. I jeszcze te monologi o sytuacji rodzinnej po których wybuchnęliśmy - ja i moi znajomi na wspólnym seansie, najszczerszym, gromkim i niewymuszonym śmiechem. W ogóle, film należy rozpatrywać jako jakąś, zamierzoną czy nie, autoparodię. Wtedy jest złośliwie przyjemnie. Jako adaptacja prozy pewnego znanego profesora filologii - jest już zdecydowanie gorzej.
Też przyznam, że Thranduil nie przypadł mi do gustu i szczerze, nieco dziwi mnie ogromna liczba jego fanów.
Postać jak dla mnie strasznie przekoloryzowana - zarówno charakterem, jak i charakteryzacją.
(Nie sądzę że jest tu sens obwiniania aktorów, gdy po całym filmie widać, że to P.J. miał ewidentnie swoją "wizję".)
Sytuację rodziną przemilczę, bo gdy usłyszałam "Legolasie, matka cię kochała" myślałam że to żart.
Film jest jaki jest przez niezdecydowanie - albo celujemy w poważniejszą trylogię, albo w lżejszą bajkę - nie da się tego sprawnie połączyć, czego efekty wszyscy widzimy.