z cyklu: i, a woman..
otwierający film obraz stojącej samotnie jane na tle dwudziestu czterech samców alfa z cannes bardzo jest wymowny. flaki kontra łechtaki. tego się spodziewamy.
szczęśliwie film nie jest konfrontacyjny, nie podąża tym tropem, nie walczy. nie przyjmuje tej rozwścieklonej narracji histerycznej batalii o świat, w którym ktoś - na przykład ja - nie będzie już mógł powiedzieć dziewczynie, że jest bardzo piękna, z obawy bycia oskarżonym o gwałt (w najgorszym razie, w najlepszym zaś - męski szowinizm).
powyższy obraz, wzorem jego bohaterki, demonstracyjnie odwraca głowę, zajmuje czym innym, zmienia trajektorię. oto, pozbawiony pierwiastka nadmiernego dramatyzowania, z pełną premedytacją skupia się na sobie, swoim kosmosie i jego bogactwie - podanymi dożylnie, dosadnie, ale delikatnie. mgławicowo. esencjonalnie.
a mieszanka to kosmiczna zaiste jakiej świat nie widzi wprost z najdalszych rubieży zubenel genubi - rozsadzająca od środka apologia brzuszka, kult ciała, zmysł piękna, rozkwit, żywioł, magia. puls nieba i ziemi. cała galaktyka.
lejdis und dżentelmen, jane campion, człowiek-kobieta, uzbrojona w poczucie własnego jestestwa - mchem okolone źródełko wszelkiego stworzenia.
prawdziwy koń trojański w szeregach armii seksualnej persony - ukryty w sytym, spokojnym i zadowolonym świecie męskiej szatni uzbrojonym w zwisaki aka superpałki.