„Krępujące zdjęcia…” to film powielający chyba wszystkie negatywne wzorce polskiej kinematografii. Bohaterowie są płascy jak brzuch Anny Lewandowskiej. Miotają się od sceny do sceny bez wyraźnego celu. Brzydkie ujęcia i dialogi, których bez napisów po prostu nie sposób usłyszeć, sprawiają, że wytrwanie do ostatniej minuty staje się nie lada wyzwaniem.
Techniczne braki w offowej produkcji, takie jak ten nieszczęsny dźwięk, kolorowe odblaski na ścianach podczas oglądania czarno-białego filmu, czy jedna i ta sama puszka piwa, z której siorbie w co drugiej scenie główna bohaterka, można jeszcze wybaczyć i zrzucić choćby na skromne fundusze. Trudno jednak oczekiwać wyrozumiałości w stosunku do historii, której tutaj właściwie nie ma.
Przez niespełna półtorej godziny nic się tu nie dzieje! Liczne dłużyzny i sceny zbędne dla rozwoju głównego wątku są zapychaczami, które mają przysłonić zupełny brak pomysłu na rozwój fabuły. Czy ktoś w ogóle przeczytał ten, ekhm, "scenariusz" przed rozpoczęciem zdjęć?!
Plakat informuje, że „Krępujące zdjęcia…” to film m.in. o trawie i o aborcji. Tematy nośne i na czasie, więc można by oczekiwać jakiegoś ciekawego ich ujęcia, zapoczątkowania dyskusji, no czegokolwiek, co przykuje do ekranu, zaintryguje i rozpali emocje. Niestety, niczego takiego tu nie uświadczymy. Tekst wzbogacono kilkoma ciekawostkami z wikipedii o hodowli konopii i dodatkowo okraszono paroma rubasznymi dowcipami, wywołującymi straszliwe ciary żenady. W efekcie widz otrzymuje nijaką mamałygę, którą naprawdę ciężko przełknąć.