Corman to taki chłop, który tworzył zawodowo kino klasy B, ale takie które dawało się lubić. Tworzył szybko i byli ludzie, którym się to podobało, no i fajnie. O ile jednak filmy takie jak "Nawiedzony pałac" nie są znane, to już "Maska..." jest dosyć słynna. Ma miejsce na liście "1001 filmów..." i tak dalej.
Jednak z tego seansu miałem względnie mało przyjemności. Na początku szokers - to nie jest gothic horror, tym razem Corman ekranizuje 8-stronnicowe (!) opowiadanie Poe w jakiś średniowiecznych klimatach, z królem, chłopstwem, dekadencją i konfliktem religijnym (król gada, że boga nie ma, główna bohaterka, że tak, i wiecie co będzie dalej). Mało atrakcyjne to dla mnie.
Przede wszystkim jednak, dużo wyraźniejsza jest niskobudżetowość filmu. Krew jest sztuczna, inscenizacja scen pozostawia wiele do życzenia, a walki nie są zbyt przekonywujące.
Zabiła mnie scena w której król stawia przed dwoma chłopami sztylety i każe im się ciąć. Jakimś cudem wiedziałem, że król przeżyję atak własnej głupoty. Ale byłem w szoku i tak - chłopy się tną z dumą i w ogóle nie korzystają z szansy by poprawić sytuację. To coś jak "Rozstanie" i zapominanie o byciu potrąconym przez samochód. Nad takimi scenami nie da się przejść obojętnie, ich głupota jest zbyt duża. I za to obniżyłem ocenę o 1 punkt.
Trzeba filmowi oddać: to sprawna robota. Kostiumy, sceny zbiorowe, jest nawet jakiś klimat i kilka niezłych tekstów.
4/10.
Zaraz, zaraz.... oni się cięli tylko do czasu. Po chwili któryś zamierzył się sztyletem na księcia Prospera.