Nie mam nic przeciwko miłości jako głównemu tematowi sztuki, ale ze względu na jego totalne wyjałowienie wynikłe z maltretowania go przez ostatnie wieki bez ustanku i litości, zachwycić mogą jedynie świeże sposoby percepcji. Okazuje się bowiem, że żeby zrobić dobry film o tematyce miłosnej, trzeba porwać się na słońce. Niekoniecznie z motyką, film zwyczajnie musi się przedzierzgnąć w poetykę nieco egzotyczną, budzącą zainteresowanie i nienasycenie obrazami.
I właśnie dlatego tego filmu nie warto oglądać, bowiem nie różni się od usypu z pseudofilozoficznych romansidełek, jaki stworzyła kinematografia XX i XXI wieku.
O tym, że można stworzyć film o uczuciach, a ciągle piękny, poetycki i ciekawy, świadczy "Pillow Book" Greenawaya.
Mignęła mi gdzieś na dole wypowiedź o nieuzasadnionych scenach erotycznych, z czym w pełni się zgadzam. To, że do mdłej papki sypnie się torebkę przypraw, nie poprawi jej smaku, wręcz przeciwnie.
Z tegoż powodu film zapewne uratowała trochę ascetyczna, nieco sentymentalna, ale bardzo miła historia ostatnia. Mam dużo sympatii dla pani Jacob, dlatego zapewne cieszę się, że właśnie ona zagrała w tej ostatniej opowiastce. Poza tym jako jedyna, jej bohaterka nie miała potrzeby rozmowy, usprawiedliwienia się, przylgnięcia do faceta i jakiegoś upokorzenia, co, jak mi się wydaje przez 3/4 filmu reżyser chciał pokątnie powiedzieć o kobietach ;) (Przynajmniej ja to tak odebrałam, przyznaję, może nieco subiektywnie).
Nie zgadzam się z tobą. Mnie ten film przekonuje, uważam że jest jak najbardziej wart obejrzenia, nie tylko ze względu na wysmakowanie plastyczne (m.in. wysmakowanie ukazana kobieca nagość;), ale także na rzadko poruszane w kinie tematy wyrzeczenia, niespełnienia, sublimacji itp. Uważam, że ten obraz udanie nawiązuje do największych filmów Mistrza włoskiego kina.
Bardzo trafne wypowiedzenie również moich wrażeń.
Paavoo_Lodz gdzieś tu napisał, że bohaterkami poszczególnych epizodów są kobiety usiłujące przezwyciężyć samotność, konfrontować wyobrażenia z rzeczywistością... opisał to dużo ładniej, niż film Antonioniego. Nie uważam, by kobiety były tu prawdziwymi, upodmiotowionymi postaciami (no, może te z trzeciej części, które jednak same rezygnują ze swojej podmiotowości). Zabawne, że wszyscy bohaterowie mają imiona, a bohaterki prócz Carmen tylko "dziewczyna", "kochanka".
Oczywiście w grę miłosną wygrywa tylko "czysta" Irene Jacob... z filmu można wysnuć taką prawidłowość, że każde związanie się z mężczyzną jest dla kobiety automatycznym upokorzeniem.
Uwielbiam Antonioniego i także ten film jest moim zdaniem bardzo ładnie opowiedziany, tym bardziej szkoda że powstał na bazie średniowiecznych poglądów.