„Portret rodzinny we wnętrzu” bardzo pięknie dopełnia się ze „Śmiercią w Wenecji”. Nie jest tak wielkim arcydziełem, jest nieco bardziej zagadany, ale reinterpretuje bardzo podobne tematy. W domu nasiąkniętym sztuką i przeszłością żyje sędziwy Profesor, którego spokój zakłóca „nalot” nowoczesnej rodziny. Odcięty od świata zewnętrznego Profesor nie reaguje jednak konwencjonalnie – nie popada w komiczne oburzenie, ani równie komiczną fascynację. Angażując się w powykręcane relacje obcej mu rodziny, pogrąża się przede wszystkim w głębokiej refleksji nad samym sobą. Jego tęsknota za młodością i tym co utracone nie przejawia się tak jak u Aschenbacha ze „Śmierci w Wenecji” jako perwersyjne zauroczenie. Odznacza się wielką samoświadomością, dystansem i autoironią. Poszukuje nowej równowagi...
Wydaje mi się to wspaniałe, że Burt Lancaster, znakomity aktor, który jednak wcześniej specjalizował się w kinie rozrywkowym, w późnym wieku nawiązał współpracę z takim wysublimowanym twórcą, jak Luchino Visconti. Przy tym jego rola w „Lamparcie” była może jeszcze lepsza, natomiast sam „Portret rodzinny we wnętrzu” w całości podobał mi się bardziej.
Piękny film, wielki artystyczny smak, wybitna, przejmująca i prawdziwa kreacja. Znać rękę mistrza.