PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=8981}

Ptasiek

Birdy
7,6 26 669
ocen
7,6 10 1 26669
7,0 11
ocen krytyków
Ptasiek
powrót do forum filmu Ptasiek

lepszy od ksiazki

ocenił(a) film na 8

moim zdaniem film lepszy od książki, i tej wersji sie bede trzymał

ocenił(a) film na 8
czewrony

Hmm a może byś napisał dlaczego jest lepszy od książki?
Moim zdaniem książka jest lepsza (genialna!), co nie zmienia faktu że film jest rewelacyjną adaptacją powieści Whartona... W sumie jedyna słaba scena to bal maturalny, nie czuje się tu tego prześmiewczego tonu jaki był w książce. Ptasiek z powieści nabija się w stylu Adasia Miauczyńskiego z "Dnia Świra" z całej formalnej otoczki i z Doris dla której bal jest najważniejszym wydarzeniem w jej dotychczasowym życiu. W filmie scena ta pokazuje jedynie jak Ptasiek bardzo jest wyalienowany.

Końcowa scena różni się od książkowej, ale na szczęście jest równie dobra!
film rewelacyjny 9/10 ale z sentymentu do książki 10/10

ocenił(a) film na 8
czewrony

Pomyślałem że warto tutaj zacytować scenę z balu maturalnego, może to zachęci niektórych do sięgnięcia po książkę :-)

"Do balu zostały tylko trzy dni i już się cieszę, że jestem bezpiecznie w domu, aż tu któregoś wieczoru przychodzi do nas Al. Właśnie skończyłem krzątać się przy ptakach i z utęsknieniem czekam na tegonocny sen. Perta i ja staliśmy się sobie bardzo bliscy; okropnie za nią tęsknię w ciągu dnia. Al przyszedł mi powiedzieć, i mówi to w obecności mojej matki, że zna jedną dziewczynę, Doris Robinson, która prosiła go, żeby mnie zapytał, czybym jej nie zabrał na bal. Dziewczyna ma bilety i sama sobie kupi kwiat do sukni. Umie prowadzić i może wziąć samochód ojca. Mnie pozostaje tylko wypożyczenie smokingu.
Mógłbym go zabić, jak Boga kocham! Matka zaczyna od nowa, że człowiek ma tylko jeden taki bal w życiu, że gdyby los pozwolił jej kiedyś uczyć się w średniej szkole, uważałaby taki bal za jedną z najważniejszych chwil w całym życiu, że nie doceniam własnego szczęścia. Ojciec sięga do kieszeni i wyciąga pięć dolarów. Mówi, że to na wypożyczenie smokingu. Przyparli mnie do muru - co ja tu jeszcze mogę zrobić? Obiecuję, że pójdę. Wiem, że dręczy mnie poczucie winy z powodu Perty. Chciałbym jej wszystko powiedzieć. Chciałbym, żeby wiedziała, że to, co się dzieje, dzieje się nie z mojej winy i że ja wcale tego nie chcę. Czuję, jak rozściela się między nami nowa połać nieprawdy.
Noc balu przychodzi w najgorszym momencie, w samym środku rozwoju zdarzeń. Perta zapytała, czy chciałbym założyć gniazdo. Kiedy byliśmy razem, zawsze trzepotała skrzydełkami, więc propozycja mnie nie dziwi. Perta za dnia też trzepie skrzydełkami. To dla mnie wielka decyzja i potrzebuję czasu, aby ją przemyśleć. A tu zamiast myśleć, muszę jakoś przebrnąć przez ten bal abiturientów.
Al idzie ze mną do wypożyczalni smokingów i cały czas reklamuje Doris. Opowiada, jakie to ona ma fantastyczne nogi. Kiedyś nawet próbowałem patrzeć dziewczynom na nogi, żeby się przekonać, o co ludzie robią tyle szumu, ale wszystkie nogi wydają mi się jednakowe. Czasami tu czy tam trafi się więcej ciała, jedne kolana są bardziej pomarszczone, inne mniej, kostki sterczą albo nie sterczą - ale co z tego?
Albo tyłki kobiet. Trochę mięsa wokół odbytu, jak u każdego. Zwyczajny przerost gluteus maximus, umożliwiający człowiekowi chodzenie na dwóch nogach i siedzenie: Dla mnie wszystko, co siedzi, jest brzydkie. Ptak, jeśli nie lata, najczęściej stoi. Nie siada nigdy, chyba że dla wysiadywania jaj. Oto prawdziwe piękno.
Jeszcze jedno: cycki. Co za kretyńskie urządzenie do karmienia dzieci. Kobiety muszą je nosić całe życie - te cycki im skaczą, włażą w paradę, pchają się pod nos - a przydają się w sumie najwyżej przez dwa, trzy lata. Wiele cycków w życiu widziałem, a Al próbował mi pokazać różnicę między kiepskim biustem a dobrym biustem. Ogólnie rzecz biorąc, chodzi o różnice w objętości i spiczastości. Kiedy oglądam zdjęcia w „National Geographic”, widzę, że cycki kobiet niewiele się różnią od tego, co ma koza czy krowa - tyle że są trochę bardziej niewygodne.
Przez całą drogę powrotną z wypożyczalni smokingów Al gada jak nakręcany. Mogę bez trudu „przelecieć” tę dziewczynę, już on to wie. To znaczy, uważa, że ona się ze mną chętnie prześpi. Zna dwóch facetów, którzy ją „mieli”. Ma to być niby wielkie przeżycie. Znam Doris Robinson. Normalna dziewczyna, z normalnymi nogami, normalnym tyłkiem i trochę więcej niż normalnymi cyckami.
Nie wygląda na osobę, która mogłaby fruwać, wszystko jedno w jakich warunkach. Rozmiar średni, raczej mała, ryżawy cynamonek, piegowata. Matka cieszyłaby się, gdybym poszedł na bal abiturientów z dziewczyną, która wygląda jak Doris. Al też chce, żebym poszedł na bal z Doris. Al chce, żeby ktoś się ze mną przespał. Czego chce matka - nie wiem.
Wystrojony w smoking, wyglądam jak czarny kanarek z hodowli pana Lincolna. W autobusie, który wiezie mnie do Doris, czuję się jak przebieraniec. Całe szczęście, że nie wiozę żadnej zasranej orchidei. Czeka mnie przymusowe przetańczenie całego wieczoru z orchideą pod nosem. Orchidee pachną dla mnie śmiercią. Mają ziemisty, grzybny, wilgotny zapach starej trumny, zmieszany z łagodną wonią perfum. W sumie orchidea śmierdzi zabalsamowanym trupem.
Spodziewałem się całej nocy z orchideą pod nosem, a jednak wszystko układa się inaczej. Idę pod podany adres i stwierdzam, że Doris mieszka w dużej willi, w wykwintnej części Girard Hill. Przemierzam podjazd i pukam do drzwi. Drzwi otwiera jej matka. Przedstawiam się, a wtedy ona wpuszcza mnie do środka. Czy spodziewała się więcej takich, co przedefilują przez podjazd w stroju pingwina? Pani Robinson jest wystrojona jak nie wiem co i tak zlana perfumami, że przez chwilę myślę, czy to przypadkiem nie ją mam zawlec na bal. - Doris zaraz zejdzie. Może siądziesz sobie tam, proszę bardzo.
Praktycznie wpycha mnie w fotel tuż przy drzwiach salonu, koło schodów, po czym wychodzi. Zostałem usadzony na okoliczność wielkiego wejścia Doris. Czekam. Zaczynam myśleć o Percie. Tak strasznie chciałbym jej o tym wszystkim opowiedzieć. To fatalnie, że wszystko, co mnie dziś spotyka, pozostaje absolutnie poza jej doświadczeniem. Nigdy tego nie pojmie. A nawet gdyby zrozumiała, nie uwierzy.
I wtedy właśnie Doris schodzi na dół po schodach. Istne „Przeminęło z wiatrem”. Pokonuje trzy stopnie i zatrzymuje się na mój widok. Spogląda na fotel, w którym siedzę, uśmiecha się jak Olivia de Havilland w roli Melanii, po czym szybko zbiega z reszty schodów, bez podskakiwania, jak po zjeżdżalni. Wstaję.
Doris kręci biodrami, żeby sukienka lepiej odstawała. Materiał wydaje sztywne, chrzęszczące odgłosy, zupełnie jak gołębie. Matka Doris wraca do pokoju. Niesie pudełko z zamkniętą w środku orchideą. Mówi mi, że orchidea była cały czas w lodówce, żeby nie zwiędła. Trudno o lepsze miejsce dla czegoś, co śmierdzi trupem. Powoli zaczynam sobie uświadamiać, że rodzice Doris kupili ten dom właśnie z racji schodów - żeby Doris mogła w razie potrzeby sunąć po nich w dół jak marzenie.
Matka Doris wyjmuje orchideę z pudełka i czeka na mój podziw. Orchidea ma rozmiary gołębia i kształt też gołębia - gołębia, który akurat kąpie się w piasku. Matka Doris podaje mi kwiat i długą szpilkę. Oba przedmioty są zimne jak lód. Oczekuje się ode mnie przypięcia tego kwiatu do panny Doris.
I tu stwierdzam nagle, że nie mam przed sobą ani kawałka miejsca, w którym mógłbym przypiąć orchideę. Chyba że wepnę ją w nagie, surowe, piegowate mięso.
Stoję, ze szpilką w jednej ręce i kwiatem w drugiej. Mógłbym wbić szpilkę w coś, co chyba jest sutkiem, chociaż mnie wydaje się raczej kawałkiem gumy. Doris w ogóle ma duży biust, ale w tej sukience dosłownie wylewa jej się za łokcie. Między cyckami jest taka przerwa, że gdybym złapał odpowiedni kąt, miałbym widok do samej podłogi, mogę się założyć.
Wyraźnie widać, że kwestia przypięcia kwiatu jest tym jedynym szczegółem, który zaniedbały. Matka zaczyna chichotać. Doris oblewa się rumieńcem i piegi jej ciemnieją. Matka wkracza do akcji i przypina kwiat w talii sukni. Doris wygląda teraz, jakby od tyłu pięła się na nią jakaś monstrualna winorośl. Zastanawiam się, gdzie oprę rękę, jak będziemy tańczyć.
Wkracza i ojciec rodziny. Jest blady i jakby zmęczony. Zarzuca na plecy Doris jedwabną pelerynkę i daje jej kluczyki do samochodu. Udziela jej także kilku cennych rad w sprawie zamykania, wyłączania świateł i nie przekraczania limitu trzydziestu pięciu mil na godzinę. Całuje Doris w policzek. Matka również całuje ją w policzek. Ojciec odwraca się i podaje mi rękę.
- Bawcie się dobrze, synu, tylko pamiętaj odstawić ją do domu przed drugą.
Synu! Jak pragnę zawisnąć, już mnie z nią ożenił! Bal kończy się o dwunastej trzydzieści. Co ja mam niby z nią robić do drugiej? Co pomyśli sobie Perta, jeśli nie pojawię się we śnie? Cała ta impreza zmienia się z minuty na minutę w coraz gorszą katastrofę.
Na balu jestem zmuszony przenieść kwiat z talii Doris na nadgarstek. Chce go mieć na lewej ręce, więc przytwierdzam go jej do zegarka gumką, którą miałem w kieszeni. Orchidea siedzi jej na przegubie, jakby Doris wybierała się na polowanie z sokołami. Akurat ta ręka spoczywa w tańcu na moim ramieniu, przez co cholerna orchidea bez przerwy łaskocze mnie w kark i w uszy. Ciarki mi łażą po kręgosłupie. Tym sposobem czuję ją, chociaż nie widzę. Przypomina mi smród gnijącej koniny, miejsca, gdzie kiedyś nas zabrał Joe Sagessa. Ten smród, w połączeniu z wonią potu ciał wokoło i dźwiękiem muzyki, doprowadza mnie do granic wytrzymałości. Żeby jakoś odwrócić myśli, próbuję wyobrazić sobie zawczasu sen, w który wejdę, gdy już znajdę się w domu, w łóżku. Doris opowiada coś tam o muzyce albo dopytuje się, gdzie mieszkam. Wie, że mój ojciec pracuje tu w szkole jako woźny, ale nic o tym nie wspomina.
Ojca widzę dwa razy. Odgrywa skrzyżowanie wykidajły z cieciem. Pilnuje tych, co wychodzą do ubikacji dla chłopców. Ma za zadanie hamować tempo picia i ścierać pawie, gdyby ktoś się porzygał. Płacą mu za tę noc pięć dolarów ekstra - akurat starczy, żeby opłacić mój kretyński smoking. Drugiej takiej nocy nie chciałbym przeżyć nawet za pięćdziesiąt dolarów.
Widzę, jak Al swinguje i panoszy się na parkiecie ze swoją wodzirejką. Al tańczy niespecjalnie, ale dziewczyna jest akurat z tych, przy których nawet bawół nabrałby w tańcu wdzięku. Al do każdej muzyki tańczy i raz-i dwa-i trzy-i cztery, ciągle w tym samym rytmie. Nawet nie słucha, co grają. Ubrany w smoking, wygląda jak gangster z filmu. Przypiął sobie biały goździk, ale właściwie mógłby być Brianem Donleavy w roli Marry Heliotropa.
Doris pyta o ptaki. Akurat o tym wolałbym nie rozmawiać. Chyba, żeby ją to naprawdę ciekawiło. Wtedy przerwalibyśmy ten głupi taniec, usiedlibyśmy gdzieś z boku i opowiedziałbym jej o ptakach. Zerkam na nią, żeby sprawdzić, jak jest naprawdę, ale ona po prostu podtrzymuje rozmowę w tańcu. Czasem wydaje mi się, że ludzie potrafią tylko grać w różne skomplikowane gry. Bal abiturientów to też taka gra, z bogatym zestawem reguł. Jedną z reguł jest rozmowa w tańcu.
Nie mam zegarka, a zegarka Doris też nie widzę z racji usadowionej na nim wielkiej orchidei, ale po obu końcach sali gimnastycznej są zegary ścienne. Chociaż mają pozakładane siatki w obronie przed zabłąkaną piłką do kosza, i tak można odczytać godzinę, jeśli się człowiek należycie ustawi. Czas wlecze się niemiłosiernie. Jestem kompletnie wykończony. Po jedenastej - a ja zazwyczaj leżę w łóżku już o dziesiątej, bo sen. Ręka mnie boli od trzymania ręki Doris. Od czasu do czasu opuszczam ramię, żeby rozluźnić mięsień grzbietowy, ale Doris wcale nie pomaga, tylko pozwala obu naszym rękom opaść luźno w dół. W końcu, kiedy już nie mam siły podtrzymywać jej ręki, zostawiamy ręce w dole i Doris przytula się mocniej, wciskając mi głowę pod brodę. Teraz jej włosy łaskoczą mnie w nos, a kwiat w kark. Obie ręce mam zajęte. Jakby tego było mało, cycki Doris napierają na mnie z całej siły, a mają konsystencję dobrze napompowanych dętek rowerowych. Ćwiczenie wymachów sprawiło, że mam bardziej wystający mostek niż inni ludzie: cycki Doris pasują jak ulał po obu stronach. Tworzymy piękną parę. Pasujemy do siebie jak dwa kawałki ozdobnej terakoty.
Wreszcie koniec. Idziemy po pelerynkę Doris; wychodzimy. W ciemności słychać trzaskanie samochodowych drzwiczek i chichoty. Pomagam Doris zająć miejsce kierowcy. Pyta, czy nie chciałbym poprowadzić. Pytanie nie z tej ziemi. W naszej rodzinie nikt nie umie prowadzić, nigdy nie mieliśmy samochodu i nie będziemy mieli. Mój ojciec nawet nie usiądzie w automobilu.
Kiedy mówię, że nie, Doris wtyka kluczyk w zapłon i uruchamia silnik. Ten samochód to buick, ostatni przedwojenny model. Ośmiocylindrowy silnik wielkiej mocy, ale w tym wozie nieodwołalnie spisany na straty przez takie coś, co się nazywa dynaflow. Jest to system prowadzenia pojazdu dla ludzi nie znających się na zmianie biegów. Mój ojciec mówi, że niedługo zbudują samochód, którym w ogóle nie trzeba będzie kierować. Ludzie będą się zabijać po drogach i nawet do tego ręki nie przyłożą.
Doris odwraca się do mnie. Ma miękką twarz pisklęcia oświetloną tylko lampkami tablicy rozdzielczej. Peleryna zsunęła jej się z ramion i Doris wygląda, jakby była naga. Wyciąga rękę i włącza radio. Musiała je już wcześniej ustawić, może nawet dzwoniła do radiostacji, żeby nadali odpowiednią muzykę, bo leci „Księżycowa serenada” Glena Millera. Akurat ten kawałek naprawdę lubię: jest w nim jakaś wewnętrzna doskonałość, jak w dobrej pieśni kanarka.
- Może przejedziemy się kawałek, do Media?
Co ja tu mam do gadania; jedziemy do Media. I tak już pewnie przejechała tę trasę i dokładnie ją sobie zaplanowała. Opieram się wygodnie: niech się dzieje, co chce. Wygląda mi na to, że tej nocy mam się przespać z dziewczyną. Doris powinna być w domu przed drugą. Świecący w mroku na zielono zegar pokazuje za kwadrans pierwszą. Co właściwie może się zdarzyć w ciągu godziny?
Doris nie przejmuje się zbytnio tym, co jej mówił ojciec. Kosimy ostre zakręty na drodze szerokości jednego wozu, między ciężkimi szpalerami okalających szosę drzew, z prędkością jakichś pięćdziesięciu mil na godzinę. Na wylocie, pod wysokim kamiennym wiaduktem kolejowym, Doris przyspiesza prawie do siedemdziesięciu. Jest taka mała, że musi dobrze wyciągać szyję, żeby zobaczyć cokolwiek ponad deską rozdzielczą. Zagłębiam się w sobie i skupiam uwagę na malutkich srebrnych pantofelkach, wciskających gaz i hamulec. Ciekawe, co teraz robi Perta. Co stałoby się z moim snem, gdybym nagle wylądował wpasowany w deskę rozdzielczą, którą mam przed sobą, z gorącym ośmiocylindrowym silnikiem na byłych kolanach?
Miejsce ma już upatrzone. Z tłuczonej nawierzchni zjeżdżamy na polną drogę, tak wąską, że gałęzie przez cały czas szorują po obu stronach samochodu. Doris nic nie mówi, tylko prowadzi, od czasu do czasu zapuszczając nad deskę żurawia dla ominięcia dziur w ziemi. Zamierza skonsumować bal abiturientów z pełnym garniturowaniem. Czuję się jak świeczka na torcie, którą lada moment zdmuchną.
Nasz potwór na czterech kołach przejeżdża nad małym strumykiem, za którym droga zamienia się w wysypisko kamieni. Wreszcie Doris zatrzymuje auto, gasi silnik, zaciąga hamulec ręczny i wyłącza światła. Ustawia zapłon tak, że światła na desce rozdzielczej i radio nie gasną. W tym samochodzie jest wszystko. Pali galon benzyny na jakieś dziewięć mil, ale rodzice Doris mają specjalny przydział na paliwo, to co sobie będą żałować.
Z początku Doris siedzi, nie odejmując rąk od kierownicy, jak dziecko, które bawi się w kierowcę. Prostuję się i poprawiam w fotelu. Odwracam się w jej stronę, podkulając pod siebie nogę bliższą środka wozu. Wszystko może się zdarzyć. Wiem, że cokolwiek się stanie, nie wypadnie żenująco.
Doris gramoli się do góry i klęka na fotelu. Mimo ciemności zauważam, że buty zostawiła na podłodze, przy pedale gazu. Wyciąga ku mnie nadgarstek z orchideą, żebym ją odpiął.
- Chcę ją zachować na pamiątkę.
Mówi to w chwili, kiedy ja po ciemku próbuję rozplatać gumkę. Jej ręka wije się w przegubie jak żmija. Kiedy wreszcie usuwam kwiat, Doris bierze go ode mnie i kładzie na półeczce nad deską rozdzielczą. W ciemności, wraz z powiększonym odbiciem w przedniej szybie, kwiat wygląda przerażająco. Jego woń wypełnia cały samochód.
Spodziewam się klasycznego dialogu, który rozpocznie się od „Nie lubisz mnie?” albo „Czemu mnie nie lubisz?” - już kilka takich przeżyłem. Na dobrą sprawę nie ma odpowiedzi, która by nie była albo obraźliwa, albo kłamliwa. Jestem nawet gotów do kłamstwa dla podtrzymania iluzji fantastycznego balu abiturientów, ale kłamstwo okazuje się zbędne. Doris zaczyna wtórować melodii nadawanej przez radio i nawet nie wiem, kiedy udaje jej się oprzeć na mnie. Buja się przy tym w tył i w przód, jakbyśmy tańczyli - tańczyć w buicku dynaflow! Obejmuję ją i staram się wczuć w rolę. Może jak się prześpię z Doris, posunie to jakoś do przodu sen o Percie. Sen składa się z elementów, które znam.
Doris unosi twarz do góry i zaczynamy się całować. Całujemy się, siedząc na wprost siebie, toteż dużo wysiłku wkładam w pilnowanie nosa, żeby nie właził w paradę. Potem ona zaczyna stopniowo otwierać usta, więc i ja też. Staram się, jak mogę. Następny etap: ona dmucha mi do ust i wsysa powietrze! Czuję, jak wciąga powietrze przez moje nozdrza! Boże święty! Czy to ma być całowanie, czy też poczciwa Doris Robinson jest jakimś wampirem, który wykańcza ludzi metodą okradania ich z powietrza? Akurat kiedy się nad tym zastanawiam, ona, całkiem niespodziewanie, wpycha mi do ust cały język. Jakbym ssał wielki kluch gumy balonowej. Już w ogóle nie mogę oddychać, tylko przez nos. I właśnie wtedy - aż sam nie wierzę - czuję, że mi staje! Pomyśleć, że te wszystkie sztuczki celują prostą drogą do kutasa. Próbuję skrzyżować nogi, ukryć to jakoś, ale Doris nie w ciemię bita. Napiera brzuchem prosto w to miejsce! Pojękuje i jeszcze głębiej pcha język. Cofa ramiona, którymi mnie obejmowała, i przez chwilę myślę, że może starczy jak na jeden bal i do widzenia, ale ona ściąga górę sukienki i cycki wyskakują na wierzch. Uwolnione, sterczą bardziej na boki. Wyglądają lepiej niż tamte w „National Geographic”.
Doris odchyla się w tył, a ja gapię się na jej cycki. W ogóle nie są piegowate, przynajmniej nie w świetle deski rozdzielczej.
Wtedy właśnie czuję z całą pewnością, że mógłbym. Nie tylko mógłbym, ale chcę. Chcę przelecieć Doris. Równocześnie zaczynam myśleć o Percie. Chciałbym, żeby pierwszy raz to było z Pertą. Pierwszy raz chcę to robić z moją żoną, nie z Doris. Doris nigdy nie będzie dla mnie żoną, mogę najwyżej pierdolić jej cycki, jej język, jej dupę.
Doris próbuje dalej, ale u mnie już po wszystkim. Nie przestałem jej całować i trzymam cycki w dłoniach, lekko je głaszcząc. Doris ciężko dyszy i szlocha, ale nic nie mówimy. W końcu ona siada prosto i wpycha cycki w stanik. Zaraz będzie druga. Całowaliśmy się prawie godzinę.
Z piekielnym trudem udaje nam się zawrócić samochód. Wysiadam i pilotuję manewr. Zakręcić nie ma gdzie, a Doris nie jest zbyt mocna w jeździe na wstecznym. Zanim się wreszcie wydostajemy na drogę, dwa razy utykamy. Pod dom Doris zajeżdżamy o drugiej trzydzieści. Ciekawe, czy ten szary, wyblakły mężczyzna zastrzeli mnie na miejscu za to, że o mało nie przeleciałem jego córki i przetrzymałem ją poza domem do późnej nocy? W dodatku cały samochód jest pewnie podrapany przez kolce i gałęzie.
Na pożegnanie całujemy się normalnie, jak to na dobranoc, żadnych wampirów. Doris pyta: „Czy się jeszcze spotkamy?” „Jasne, mówię, spotkamy się w szkole”. Codziennie się tam spotykamy. Jesteśmy w tej samej grupie na geometrii.
Doris ma klucze i sama sobie otwiera. Jej matka jeszcze nie śpi i proponuje, że mnie odwiezie do domu. Wszystkie tramwaje i autobusy zjechały już do zajezdni. Mówię, że mieszkam niedaleko i dojdę do domu na piechotę. Nawet specjalnie nie nalega. Chce wyciągnąć z Doris wszystkie szczegóły. Ciekawe, jak dużo Doris jej mówi. Z tymi bogatymi ludźmi nigdy nic nie wiadomo.
Cieszy mnie perspektywa czteromilowego marszu. Będę miał czas do namysłu. Mam nadzieję, że nie zraniłem uczuć Doris, ale cieszę się, że nic z tego nie wyszło. Chcę znaleźć się we śnie z Pertą. Wślizguję się do domu kuchennymi schodami, nie budząc nikogo. Kiedy po raz ostatni patrzę na budzik przy łóżku, jest godzina czwarta.

We śnie pojawiam się późno. Słońce już zachodzi. Perta fruwa między dwiema środkowymi poprzeczkami. Przez chwilę patrzę, potem sfruwam do niej.
- Szukałam cię, Ptaśku. Gdzie byłeś? Jak to się dzieje, że czasem tu jesteś, a czasem cię nie ma? Nie rozumiem tego. Czy opuszczasz klatkę? Fruwasz sam gdzieś daleko? Czy nie mógłbyś mnie z sobą zabierać?
- Nie, Perto. Nigdzie stąd nie wyfruwam."

Wyszło całkiem sporo:-)

ocenił(a) film na 6
czewrony

z tym się nie zgodzę!
Film jak mam być szczera momentami mnie denerwował!Książka była wspaniała film jakoś nie oddawał tej neisamowitej aury,tej miłości do ptaków tej chęci wolności
Film wcale a wcale mnie nie wziął.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones