Gangi motocyklowe, stylizacja na Mad Maxa, eks-komandos superhero, koniec świata,
pseudoreligijny bełkot i wreszcie Chrystus we własnej osobie (etatowo grany przez Bruce'a
Marchiano) i masowe wniebowzięcia...Na trzeźwo się nie da, po pijaku zresztą też nie.
Ewangelizacja w stylu SF prowadzona przez ludzi, którzy maczali palce w równie żałosnym
Encounters...Co tu k.rwa robi Eric Robert, Ray Wise i Brian Bosworth (pamiętny twardziel z Zimny
jak głaz) ????
Pierwsza godzina filmu jest dla mnie w porządku - lubię stylizacje na MadMaxa, teksańskie scenerie, komandosów i nawet gangi motocyklowe. Od momentu "światłości" wątek jakby się urywa i nie znajduje rozwiązania, można mieć nadzieję jedynie co do kolejnej części. Jakkolwiek, dziwne zestawienie fabułowe: eks-komandos-superheros kontra gang motocyklowy na tle paruzji, somewhere in Texas...
A co do paranormalnych: świetliste kuleczki lecące do nieba? Geez, nawet chrześcijańsko wychowywane dzieci wiedzą, że bozia nie mieszka "u góry". Bardziej mi to wyglądało np. na jakiś rodzaj promieniowania wytworzonego przez kosmitów w celu wpływania na ludzkie umysły, aby poddały się procesowi samospalenia, zasilając to promieniowanie, które następnie w postaci kulek unosi się do statku-matki. Ale o czym to ja... A, tak: dusza à la pommes d'âme, Jezus urządzający bbq na skraju drogi w Teksasie...
kurczę. Jakim trzeba być człowiekiem z wodogłowiem, aby oglądać film o podłożu religijnym i walnąć mu 1?