ło jezu, ło matko, ło boże, że też jeszcze tego świętego sebastiana nieszczęsnego w to wmięszał, nie mogę.. zdecydowanie najlepszy ekwiwalent telenoweli brazylijsko -kolumbijsko- argentyńskiej dekady, taki sklepik z marzeniami, sex shop z fetyszami, morza hedonki, oceany ekstazy, z ambicjami, z dewocjami, z dewocjonaliami i z dewiacjami - lgbt q ka pe chu pi ru -pip- -pip- ple ple ble ble selfie +++ + + plus cztery wykrzykniki i symbol nieskończoności..
czego tu nie ma - selfie, pedofilia, kazirodztwo, są umizgi i zaloty, kaptury, gmerające niewiadomogdzie rączki trzymające kielich, fugi, bachy i chorały - nadto określenie "go f*ck yourself" nabiera zupełnie nowego brzmienia.. podobnie własne selfi nigdy już nie będzie takie same..
panoptikum osobliwości i ślinka, chłopaku, ślineczka z własną matką na końcu, którą to ślinkę-ślineczkę, w kontekście tego co się tutaj dzieje, przyjmujemy jako wybawienie, wyraz pięknego triumfu, hollywoodzkiego wręcz happyendu - przywrócenia sobie własnej tożsamości, odnalezienia zaginionego siebie, ewangelicznego powrotu syna marnotrawnego do domu matki swojej, siostry swojej i brata swego. zmartwychwstanie. odrodzenie. co tam się dzieje po napisach końcowych, w tej rodzinie, ach, rodzinie, po wyciemnieniu, panie dzieju, to już pozostawia własnej wyobraźni..
przy okazji drugi na moim tegorocznym podium - po Benedecie paula verhoevena - w dziedzinie zaprzęgania katolickiego klasztoru zakapturzonego braci mniejszych kapucynów do własnych, niecnych, zdrożnych i haniebnych, wybitnie podhabitalnych celów.
creme de la creme from bruce de la bruce, man, i love that gay!