Kadry wystudiowane, wymuskane - początkowo intrygują, później nużą już obsesyjnym estetyzmem. Postaci wystylizowane, by nie powiedzieć przestylizowane - najwyraźniej artyści chadzają w kostiumach, a nie ubraniach i nawet lekarstwo popijają z fikuśnych pucharów zamiast szklanek... Dialogi w prywatnej przestrzeni wydają się pozą, a decyzje postaci to teatr histerycznych, werterowskich gestów. Oglądamy bardziej The Sims (sic!) niż parę targaną żywymi emocjami.
Twórczość obojga artystów sprowadzona do roli scenografii/soundtracku stała się płaska, to niemalże satyra na konceptualizm i przedstawienie najbardziej stereotypowych wyobrażeń na temat sztuki współczesnej. Bartoszek w oparciu o film możnaby wziąć za influencerkę... także sztuka Bąkowskiego trąci w filmie banałem i stacza się w autoparodię.
Podstawowy zarzut jest jednak taki, że trudno bohaterom filmu wierzyć, współczuć, z którymkolwiek sympatyzować. Wydają się parą snobów, których rozterki należą do „first world problems”... Jeśli tak wygląda w Polsce życie artystów to jesteśmy chyba dużo bogatszym krajem niż ktokolwiek by sądził.