Kolejne po "Dróżniku" udane dzieło Thomasa McCarthy. Bolesna szpila wbita w bezduszną politykę emigracyjną USA. W dzisiejszych czasach każdy nielegalnie przebywający na terenie Stanów Zjednoczonych emigrant jest dla władz potencjalnym terrorystą. Bezduszność biurokracji osiąga apogeum. Wszystko to oczywiście w myśl wolności i bezpieczeństwa obywateli Ameryki (z drugiej strony ciekawe jak zareagowałoby państwo Amerykańskie gdyby podobnych rzeczy dopuścił się inny kraj w stosunku do obywateli USA?). Nie dlatego jednak film jest interesujący. McCarthy pokazuje, że można przedstawiać piękne uczucia nie odwołując się do dosłowności i zbędnych gestów. Bliskość nie musi być równoznaczna z wyczynami łóżkowymi (chociaż takowa scena też w filmie występuje... ale to zupełnie inna scena). Tutaj, wydawać by się mogło, mało znaczący gest mówi więcej niż potok słów. W tym filmie, jak w żadnym innym, słowo "ukochany" w niezrozumiałym dla bohatera języku, znaczy więcej niż wzniosłe wyznania miłosne. Maccarthy prezentuje opowieść o poszukiwaniu szczęścia, spełnienia w życiu i o potrzebie bycia z drugim człowiekiem.
Wprawdzie w moim rankingu "Dróżnika" film nie przebił (bo to dla mnie wyjątkowy obraz) ale wciąż to niewyobrażalnie wysoki poziom kina... Jak Amerykanie chcą to potrafią.