PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=754595}
3,0 8 009
ocen
3,0 10 1 8009
3,3 20
ocen krytyków
Szatan kazał tańczyć
powrót do forum filmu Szatan kazał tańczyć

To pytanie które zadawaliście sobie pewnie nie raz. Dlaczego toniemy w zalewie coraz gorszych produkcji filmowych? Kto na to daje pieniądze? Dlaczego? Jakie są kryteria przyznawania pieniędzy? Postaram się jak zwykle w krótki, dosadny i wyczerpujący sposób odpowiedzieć na to zagadnienie.
W Polsce kręcimy 55-60 pełnometrażowych filmów fabularnych. Niewiele? Tak, to prawda. O większości z nich nigdy nie usłyszycie bo nawet jeśli uda się im dostać na ekrany kin to przemkną przez nie niezauważone. To filmy „artystyczne”. Nie dla szerokiej publiczności. Dla koneserów z wyrafinowanymi lub spaczonymi gustami. Nazwijmy je „filmy o facecie w łódce”. Jak to się dzieje że te filmy powstają skoro z góry wiadomo że ich publiczność zmieści się w średniej sali multiplexu? Te filmy są dofinansowywane przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, w skrócie PISF. Tu najważniejszy jest człon „SZTUKI”. Nie mamy więc do czynienia ze zwyczajnym filmem ale sztuką. Czymś egalitarnym. Unikającym szufladek. Niestety nie każdy potrafi się na tej sztuce poznać. Wystarczy jednak że eksperci zasiadający w komisjach PISF-owskich mają to wyczucie smaku i estetyki filmowej. To oni uznają że coś jest sztuką lub nią nie jest. W normalnym świecie filmy te (o facecie w łódce) nie miałyby szansy nigdy powstać bo nikt przy zdrowych zmysłach nie dałby na nie złamanego grosza. PISF jednak wierzy w to że gdzieś tam ukrywa się nowy Kieślowski i z uporem maniaka stara się go przez cały czas odkryć. Jak na razie z kiepskim skutkiem. Światem filmowym rządzi (a jakże) koteria. Często o przyznaniu funduszy decydują także różnego rodzaju układy towarzyskie. Jest to też środowisko hermetyczne do którego trudno się dostać. Artyści to rzecz jasna elita więc nie przyjmują do swojego grona kogokolwiek z zewnątrz. Ok. Napisałem jednak że to tylko dofinansowanie. Skąd reszta pieniędzy na film „o facecie w łódce”? I tu wchodzimy w świat koprodukcji. Świat mętny i przypominający realia książek Kafki. Ktoś ma kamerę. Wchodzi więc do koprodukcji wraz ze sprzętem który wycenia się na X złotych. (to nie są tanie rzeczy) Niech ten X wynosi 30 tysięcy. Rental sprzętu dziennie to tysiąc złotych razy trzydzieści dni zdjęciowych i mamy pierwszą część budżetu. Po skrzyknięciu znajomych okazuje się że dysponujemy już aportami w wysokości dwóch milionów złotych (!). Naprawdę nie jest ciężko uzbierać taki budżet. Możemy więc już ubiegać się o dwa miliony dotacji z PISF. Zaraz, zaraz. Na film „O facecie w łódce”? Cztery miliony? Na co? Jak?
Każdy kierownik produkcji który zabiera się za development fabuły pełnometrażowej myśli milionami. To przeliczniki. Liczba stron scenariusza razy ilość scen do kwadratu ilości aktorów. Oczywiście w tym momencie trochę przesadzam ale tylko trochę. Jako producenci ściskacie już pośladki bo w scenariuszu występuje tylko dwóch aktorów a akcja filmu dzieje się w mieszkaniu. To nie ma znaczenia. Cztery miliony. Dlaczego tak się dzieje. Co jest przyczyną takiego dziejstwa? Na samym początku przeczytaliście że w Polsce kręcimy do 60 filmów rocznie. Bardzo mało. Każdy więc musi dobrze zarobić robiąc film fabularny. Począwszy od operatora a skończywszy na facecie zaparzającym kawę. Serio. Mamy więc cały sztab ludzi robiących film o „facecie w łódce”. Nie zapominajmy też że dotację trzeba rozliczyć a to kosztuje nie mało. Wydanie dwóch milionów w gotówce nie jest już jednak tak dużym problemem jak otrzymanie ich. Mamy jednak pulę artystów którzy mogą liczyć na takie dofinansowanie i dostają je regularnie. Myślicie że nakręcenie gniota którego nikt nie chciał zobaczyć przeszkadza w pozyskaniu następnych pieniędzy na film? Tak. Macie rację. Nie ma żadnej korelacji między tym czy koszty wyprodukowania filmu się zwróciły a otrzymaniem następnej dotacji. Film przecież mógł zostać ciepło przyjęty na festiwalu w mieście którego nazwę trudno wymówić w kraju o którego istnieniu nie wiedzieliście. Ok. Znów troszeczkę przesadziłem ale ponownie nie tak bardzo. Jeden ze znanych polskich reżyserów po nakręceniu filmu którego publiczność niespecjalnie chciała oglądać stwierdził że nie jest po to żeby zaspokajać gusta publiczności. Pewnie troszeczkę się teraz oburzyliście. Niepotrzebnie. To motto całego artystycznego biznesu filmowego. Reasumując, widz dla twórcy jest czymś co istnieje i o jego istnieniu twórca wie, jednakże jest to dla niego produkt uboczny. Jeśli film mu się spodoba to przyjmie to do wiadomości a jeśli nie to z pewnością nie będzie zaprzątało to jego uwagi. Niech plebs se słucha discopolo. Przesadzam? Może troszeczkę. Prawda jest taka że większość twórców absolutnie nie liczy się z widzem. Robią tak dlatego że taki jest system rozdawnictwa publicznych funduszy. System jest na tyle chory że składając dokumenty do komisji PISF trzeba wybrać tą właściwą i dostosowywać się do gustów jej ekspertów. Może jednak po kolei.
Najpierw scenarzysta wymyśla historię. Producent chce ją zekranizować ale ma zastrzeżenia i swoje „pomysły”. Scenarzysta zaczyna przerabiać scenariusz. Potem dostaje go potencjalny reżyser. On też ma zastrzeżenia. Każdy reżyser jest zboczony i chce mieć jak największy wpływ na historię która ma opowiedzieć. Poprawkach reżyserskich często ta historia jest już daleka od zamysłu scenarzysty. Wtedy na scenę wkracza kierownik produkcji który stara się wywrzeć na scenarzyście presję aby dostosował on historię pod konkretnych ekspertów (!). Można to zilustrować tekstem piosenki: „dwie głowy, jedna szyja, dziecko mutant się rozwija”. W jeszcze gorszej pozycji scenarzysta znajdzie się w chwili kiedy do filmu zostaną zaproszone tzw. „gwiazdy”. Jest dosyć spora grupa polskich aktorów która wprost uwielbia odnajdywać w sobie żyłkę scenarzysty. Scenariusz trafia do PISF. Bardzo często nie jest w ogóle czytany. Od tego jest treatment i po to się go składa. W skrajnych przypadkach wystarczy jednostronicowe streszczenie. Teraz działa już logika odwrotna. Im mniejsze szanse na pozyskanie prywatnych funduszy a dzieło bardziej egalitarne to tym większa szansa na dotację. Wszak PISF powstał po to aby wspierać sztukę. Bądźmy dobrej myśli. Dostaliśmy nasze dwa miliony i realizujemy swoje wizje artystyczne. W podobny sposób działają także Regionalne Fundusze Filmowe.
Reasumując na publiczne pieniądze mają szansę jedynie artystyczne filmy o „facecie w łódce”. Jednym z kryteriów takich filmów jest „droga bohatera” co oznacza jego rozwój. Czasami jest to kryterium nie do przeskoczenia bo bohater historii pozostaje przez cały film taki sam albo rozwija się w sposób bardzo dyskretny. Gdyby PISF działał na całym świecie to nie obejrzelibyśmy wielu kultowych filmów a taki „Pulp fiction” Tarantino nie przypominałoby w niczym filmu który znamy. Co roku wydajemy więc miliony złotych na bardzo nieczytelną dla plebsu (do którego się zaliczam) sztukę. Filmowcy bawią się za nasze pieniądze bo taki jest system. Oczywiście zdarzają się wyjątki ale niezmiernie rzadko. Trochę infantylne są zarzuty twórców i samego PISF-u co do widzów którzy nie chcą chodzić do kina na polskie produkcje. To kłamstwo. Oczywiście że chcemy! Nawet bardzo! My nie chcemy chodzić na filmy o „facecie w łódce”! Życie które nas otacza jest już na tyle stresujące że nie chcemy oglądać go ponownie na kinowym ekranie wydając na tą „przyjemność” dwadzieścia złotych. Kino ma być magią a nie mordęgą. Nie chcemy oglądać za każdym razem oglądać trywialnych historii z egzystencjalnymi dramatami głównych bohaterów.
Ileż to już lat minęło od czasu kiedy inżynier Mamoń oświadczył iż nie chodzi na polskie filmy. Wiatr przemian nie przyniósł jednak znaczącej zmiany w tej materii.
Pewnie w tym momencie pomyślicie: brak nam młodych gniewnych. Nie. Ich mamy pod dostatkiem. Problem polega na tym iż w tym kraju bardzo trudno zadebiutować i wielu młodych ludzi zdąży już wejść w wiek zaawansowany kiedy łaskawie dostaną szansę debiutu w pełnym metrażu. Ich młodzieńczy zapał zostawią już jednak gdzieś za sobą a w swoim bagażu przyniosą frustrację i rozczarowanie. Ciężko w tym kraju zadebiutować tez dlatego że produkcja filmów jest tu bardzo droga choć powoli to zaczyna się zmieniać i wyrasta nam pokolenie twórców niezależnych którzy niczym Robert Rodriguez w „El Mariachi” rozwijają swoją kreatywność produkcyjną poza granice możliwości. Zanim jednak rynek ten rozwinie się na tyle żeby stworzyć alternatywę dla produkcji filmowej pierwszego obiegu minie jeszcze wiele czasu.
Czy filmy w Polsce muszą być takie drogie? Skoro amerykanie potrafią zrobić film za 200 tysięcy dolarów dlaczego my musimy przeznaczyć na jego produkcję cztery miliony? Znów wracamy do PISF-u który ma swoje przeliczniki. Wiemy z nich ile ma zarobić ostrzycie (do 1000 złotych dziennie), operator (ten to już może zarobić i pierdylion) czy reżyser (ci ponoszą największe ryzyko więc i zarabiają najwięcej). PISF ma swój cennik i nie należy go przekraczać przy planowaniu budżetu. Z drugiej strony umieszczanie niskich kwot w budżecie też nie jest dobrze widziane. Oznacza to że nie zatrudnicie profesjonalisty (z punktu widzenia PISF) albo że człowiek ten nie przyłoży się do pracy. Praktyka znana z Hollywood czyli wypłacanie części honorarium w gotówce a części w udziałach w przyszłych zyskach jest u nas bardziej egzotyczna niż Kambo. Każdy chce swoje pieniądze dostać z góry. Może dlatego że zarobek na filmie to dla ludzi związanych z tym biznesem to abstrakcja. O ile z aktorami można się jeszcze porozumieć to z ludźmi typowo technicznymi (operatorzy, oświetleniowcy etc.) już nie. Ich interesuje realny pieniądz a nie jakieś mrzonki o sukcesie kasowym.
Dostanie się też dystrybutorom których na naszym rynku jest zaledwie kilku. Powszechna opinia o dystrybutorze jest taka że to krwiopijca który chce się nachapać i… nie jest ona daleka od stanu faktycznego. Dystrybutorzy to firmy które interesuje zysk. Nie działają na rynku z pobudek artystycznych jak PISF. Ich interesują pieniążki. Często zawierają z producentami umowy które są bardzo niekorzystne dla tych ostatnich. Rozmawiają z pozycji siły ponieważ są monopolistami i nie ma na dzień dzisiejszy widoków na poprawę sytuacji. Dystrybutor wykłada pieniądze na promocję filmu i odbiera je sobie w pierwszej kolejności z zysków (jeśli takie są). Połowę pieniędzy z biletu biorą kiniarze. Drugie pół to teoretycznie zysk ale… jak zaznaczyłem teoretycznie. Zręczny dystrybutor może pomnożyć koszty reklamowe tak że pochłoną one cały zysk. Niefajnie, prawda?
Potem film trafia na DVD. Najczęściej jako dodatek do jakiejś kolorowej gazety. Sprzedaż Polskich filmów na DVD kończy się raczej na produkcjach z przed 1989 roku. Wyjątkami są tutaj naprawdę głośne tytuły które bardzo często robiły milionową widownię w kinach. Tak więc zysk z DVD czy nawet BR jest krótko mówiąc znikomy. Dalszym żywotem filmu są serwisy VOD. Tu mała ciekawostka. Lubimy oglądać Polskie produkcje w serwisach filmowych. Często film na VOD ma większą widownię niż w kinach. Aby ostudzić wasze emocje w czasie liczenia pieniędzy powiem wam że nadal nie są to jakieś duże pieniądze. Sto tysięcy złotych to wspaniały wynik.
Ostatnim etapem życia filmu jest telewizja. Jeśli myślicie że teraz robimy skok na kasę to źle myślicie. Jeśli myślicie że czekają na was ochłapy to dobrze myślicie. Często telewizje płaca za film KILKA tysięcy złotych. Tak. Za pełnometrażową fabułę! Tą samą która kosztowała was trzy i pół miliona i wiele miesięcy ciężkiej pracy. Jeśli chcecie dostać większe pieniądze to warto pomyśleć o koprodukcji z jakąś stacją telewizyjną bo w przeciwnym razie czekają was tylko ochłapy.
Teraz idąc do kina (czy raczej oglądając w telewizji) na polski film który po 30 minutach zamęczy cię gorzej niż teściowa przyjeżdżająca na dwa tygodnie w odwiedziny, już wiesz dlaczego tak się dzieje. Już wiesz jaką drogę przebyli filmowcy i skąd wzięli kasę na film o facecie w łodce.

ocenił(a) film na 4
alexander_the_great

Chyba chciałeś napisać "elitarny" a nie "egalitarny"?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones