dardenkowie trochę przestali mnie już zaskakiwać, ale szczytem bałwaństwa byłoby ich skreślać z tak błachego powodu. w gruncie rzeczy, używając wciąż tej samej twórczej metody, od lat kręcą jeden i ten sam film. wpuszczają bohatera w meliny, spuszczają do piekła, w sytuacje bez wyjścia, po czym łażą za nim z kamerami. obserwują jak się miota, tak jak się obserwuje szczura w klatce, aż do niemożności, do ścięcia lub do popadnięcia w szaleństwo. biją na alarm, apelują do sumień, przecierają oczy, otwierają głowy i właściwe miejsca. pieką, palą, szczypią, gryzą, swędzą, kłują i uwierają. niepokoją beztroskich i troszczą się o zaniepokojonych. ani myślą się wdzięczyć czy zabiegać o widza i chwała i cześć i uwielbienie im za to. ich smutne pieśni, posępne protest songi i pozbawione nadziei ballady przelecą niezauważone przez tysiące uszu nim trafią do jednego serca - zapewne, zaprawdę, ale się nie poddawają. wychodzą i śpiewają, choćby dla jednego widza. w piosenkach zmieniają się imiona (zwykle tytułowe), dekoracje, twarze - obowiązkowo jakoś tam wpisane w konkretny społeczny pejzaż smutnych czasów obecnych - ale istota pozostaje. świat jest miejscem tak bezwzględnym, ponurym i plugawym, że śmierć szczura w tym kontekście przyjmujemy z ulgą jako swoiste wyzwolenie. w ameryce się żenią, tam george clooney z julią roberts, zatrzymują na stopklatce, żyją w dostatku i dobrobycie, długo i szczęśliwie. u dardenków kres życia szczura jawi się jako wybawienie. aborcja szczura, samobójstwo szczura bądź zabójstwo szczura - to prawdziwy hollywoodzki happy end.