Cóż, Ti West mnie nie zawiódł. Pierwsze minuty już zdradziły fascynację retro stylem, ale potem to gdzieś znikło. Pierwsze pół godziny wypadało dość blado i przyznać muszę, że gdyby nie znajomość reżysera pewnie bym zaczął to oglądać jednym okiem. Bo wyglądało to tak, jakbym sam to nakręcił na spacerze z kolegami. Trójka chłopaków udaje się na polowanie do lasu, tam idą, idą, idą, idą. I K*wa nie gadają! Prawie wcale. Pojawiają się ze dwie sceny dialogów, lekka spina miedzy nimi, potem jeszcze chwila napięcia, znowu idą. I trafiają do jakiejś opuszczonej fabryki. I jak już się zaczęło dziać, to dostałem po ryju konkretnie. Dobrze, że byłem rozwalony na kanapie, bo z krzesła mógłbym spaść. Potem już napięcie jest prawie bez przerwy do końca, choć nadal jest powolnie. Całość kręcono głównie kamerą z ręki, barwy nie są jakieś piękne i praca kamery jest mocno nierówna, ale w sumie tworzy to realistyczny klimat, czułem się, jakby był z bohaterami w tym lesie, który notabene, nie odbiega niczym od naszych polskich lasów. Bodycount nie jest duży, akcji nie ma wiele, ale jest genialny klimat i napięcie. Muzyka była rewelacyjna, efekty o dziwo też (nie widziałem nigdy przestrzelonej czaszki, ale wyobrażam ją sobie właśnie tak). Tak więc gdyby nie zbyt długie intro, albo gdyby owo intro miało jakieś ciekawe dialogi i może gdyby jeszcze dało się choćby domyślać czegokolwiek o antagonistach – było by super. Tak czy siak polecam cierpliwym. Film z nawiązka odwdzięcza się widzowi za poświęconą uwagę i cierpliwość.