Podchodziłem do "Billboardów..." trochę jak do jeża, po zwiastunach, pierwszych opiniach i początkowych minutach filmu naszła mnie myśl – oho – kolejny rozliczeniowy manifest amerykańskiego Południa – będzie o rasizmie, paternalizmie, bezdusznej biurokracji z mnóstwem słodkiej poprawności politycznej (gównoburza na polskich forach murowana). Będzie kolejny dramat o starciu SYSTEMU (utożsamianego z białym mężczyzną) i POKRZYWDZONEGO (utożsamianego z kobietami, kolorowymi, mniejszościami seksualnymi) – czyli bezpiecznie, hollywoodzko i dużo bicia się w piersi...
A tu zaskoczenie – film jest o tym, ale nie do końca i nie w takich czarno-białych barwach. Tu system nie jest wcale aż taki bezduszny a pokrzywdzony do końca kryształowy. Tu każdy ma swoje racje, swoje demony, swoją przeszłość lub przyszłość (albo jej brak). Każdego coś wiąże, każdy ulega ślepej „eskalacji” emocji. Zakończenie początkowo mnie rozczarowało, ale zaraz potem stwierdziłem, że jest właśnie idealne dla tego obrazu. Świetna McDormand, jeszcze lepszy Rockwell, Harrelson jak wino – kilka ciekawych postaci trzecioplanowych (np. szef agencji reklamowej).
Jak dla mnie 8/10 może nawet więcej. Oscarowy faworyt.