Jest! Nareszcie! Doczekałam się filmu, który znów dostarczył mi tak intensywnych przeżyć jak "Whiplash" trzy lata temu.
"Trzy billboardy..." to bomba emocjonalna i jednocześnie kopalnia refleksji nad poplątaną ludzką naturą. Żeby było dziwniej, to nic nie zapowiada aż tak dobrej i psychologicznie złożonej rzeczy (ten film jest jak ogr - ma warstwy). Fabularny punkt wyjścia jest dość oklepany i sugeruje, nie wiem, może jakieś kino zemsty... Oto zdesperowana matka oskarża miejscową policję o indolencję i niechęć do rozwiązania sprawy gwałtu i zabójstwa jej córki. Kupuje miejsce na billboardach za miastem i wywiesza na nich pytania do szefa policji, dlaczego wciąż nie udało im się złapać mordercy. I już, to tyle. Nudy? Bynajmniej! Bo najlepsze w tym wszystkim jest to, że fabuła rozwija się w zgoła nieoczekiwanych kierunkach, z dala od utartych gatunkowych ścieżek i przewidywań widza.
Scenariusz to mistrzostwo świata i koronkowa robota; ja nie znalazłam tu żadnej zbędnej sceny czy dialogu od czapy. Wszystko pasowało do siebie idealnie. Aktorstwo - poezja dla oczu i uszu. Mnie najbardziej ujął Sam Rockwell, ale każda rola jest znakomita - Frances McDormand, Woody Harrelson, Peter Dinklage, Caleb Landry Jones.
O stylu McDonagha od czasu "7 psychopatów" sądzę, że to niezły miks Coenów i Ritchiego, gdy ci akurat zawodzą. W "Trzech billboardach..." rzuca się to w oczy jeszcze bardziej - zdecydowanie takie właśnie kino kręciliby bracia Coen, gdyby byli w formie. McDonagh miesza kryminał z obyczajowym obrazkiem amerykańskiej prowincji, humor z przemocą, groteskowość postaci z psychologiczną prawdą, a po drodze serwuje jeszcze zwroty akcji jak w najlepszym thrillerze. I co? Wszystko gra i buczy i ani na moment nie traci autentyzmu.
A mimo że to film ze straszną zbrodnią w tle, z rozpaczą i bezradnością, z przemocą i samotnością, to sprawia też, że w jakiś sposób chce się być lepszym człowiekiem, bardziej wyrozumiałym dla słabości bliźnich.
https://www.facebook.com/Słowa-i-obrazy-1991025304472366/