Przed filmem zastanawiałem się czy w ogóle jest sens patrzeć na jakąś rekonstrukcję tragicznych wydarzeń z 2011 roku.
Parę razy miałem możliwość obejrzeć ten film, kilka razy prawie nastawiłem nagrywanie.
Ale na początkowe sceny natrafiłem, latając po kanałach, niechcący. I tak już zostałem do napisów końcowych. Mocne.
To nie była żadna rekonstrukcja a oddanie klimatu na wyspie. Narracja obrazkowo sklejona z odczuć ludzi, którym dane było przeżyć, i tych, którzy zginęli, ale zostawiali jakiś ślad po sobie, czy to rozmawiając przez telefon z bliskimi, czy wysyłając do nich smsy. Pewnie jak ich widziano tam również.
W filmie mamy główną, prowadzącą historię, bohaterkę, którą Andrea Berntzen zagrała w moich oczach świetnie.
Ale nie ma tu histerycznego biegania, wrzasków i trzęsącej się nieustannie kamery.
Kamera tu gra równie rewelacyjnie jak Andrea. Nie ma tu kogoś, kto biega z telefonem w ręku i bez chwili przerwy nagrywa.
Ale „kamera” jednak czasem kuli się od wystrzału broni, przywiera do ziemi jak pozostali bohaterowie, podczołguje się razem z nimi, dając poczucie bycia w centrum wydarzeń.
Reżyser dobrze, moim zdaniem, wykorzystał tempo akcji i w chwilach oddechu bohaterów, kamera stawała się bardziej statyczna.
Dobrze oceniam ten film, bo choć mam bujną wyobraźnię i po tragedii na wyspie Utoya wydawało mi się, że wiem, co tam się wydarzyło, to jednak wejście w centrum wydarzeń poniekąd jako jeden z bohaterów, z 72 minutami wystrzałów, dalszych i nad uchem, robi ciarki.