Dakota Fanning była prawdopodobnie najwybitniejszą aktorką dziecięcą ever. Co ciekawe, mistrzowską formę utrzymywała przez długie lata, gdyż równie przekonująco grała jako mała dziewczynka ("Człowiek w ogniu", "Wojna światów", "Siła strachu") jak też jako nastolatka ("Hounddog", "Skrzydlate cienie", "Sekretne życie pszczół"). Niestety, dorosła Dakota okazała się już znacznie słabsza. Role w takich filmach jak "Bardzo grzeczne dziewczyny" czy "Niech będzie teraz" wprawdzie wstydu jej nie przynosiły, ale zdecydowanie ustępowały wcześniejszym. W moim odczuciu Dakota wyraźnie pozostawała w tych filmach w cieniu koleżanek z planu, takich jak Kaya Scodelario czy Elizabeth Olsen, a wiec aktorek nie najwybitniejszych.
W filmie jak w sporcie, nie każdy wybitny junior zostaje pełnoletnim mistrzem. Obawiałem się, że podobnie może być z Dakotą. W swoich "dorosłych" rolach wydawała mi się jakaś odrętwiała. Z nowo nabytą, oszczędną mimiką przestała przypominać tę spontaniczną, wrażliwą dziewczynkę, która stanowiła równorzędną partnerkę dla Toma Cruise'a, Denzela Washingtona czy Roberta De Niro. Na szczęście w ostatnich filmach aktorska forma Dakoty wyraźnie idzie w górę, czego przykładem może być "Wendeta".
Film ten należy do dramatów historycznych, wykorzystujących dekoracje westernowe. Bardzo dobrze, że filmowcy wybierają się na "dziki zachód" nie tylko po to, aby pokazywać szeryfów i rewolwerowców. Surowe życie pionierów jest przecież doskonałym tworzywem do opowiadania przejmujących historii, które z klasycznymi westernami nie mają nic wspólnego (np. świetny kanadyjski "Mad Ship" z 2013 roku) lub bardzo niewiele ("Pojedynek" z 2016, z najlepszą od lat rolą Harrelsona). "Wendeta" wpisuje się w ten nurt znakomicie, kojarząc się przy tym ze stylistyką Quentina Tarantino czy braci Coen.
Holenderski reżyser Martin Koolhoven poświęcił "Wendecie" kilka lat życia. Sam scenariusz powstawał przez ponad 3 lata. Niełatwo było mu również uzbierać budżet, wynoszący 12 mln. euro. Niby nie tak wiele, jednak pamiętajmy, że jest to niezależna produkcja europejska, a nie produkt hollywoodzki. Choć film kręcono na Węgrzech, w Niemczech i w Hiszpanii, klimat amerykańskiego Środkowego Zachodu oddany jest niezwykle sugestywnie (no ale tej sztuki dokonywał już dawno temu Sergio Leone, w swoich spaghetti wetsernach). Największym atutem filmu pozostaje jednak scenariusz i realizujący go aktorzy, przede wszystkim Dakota w roli Liz, którą poznajemy jako skrytą niemowę, przerażoną wizytą w miasteczku tajemniczego pastora.
Guy Pearce jako demoniczny Wielebny jest niezrównany. To aktor, który równie dobrze wypada w rolach bohaterów pozytywnych ('np. "Wehikuł czasu") jak też zdecydowanie negatywnych ("Gangster"). W "Brimstone" czyni samo zło, nie przestając posługiwać się językiem biblijnym. Niby od wieków wiadomo, że to jak najbardziej możliwe, ale mimo wszystko efekt jest naprawdę mocny. W kolejnych "rozdziałach" filmu cofamy się do przeszłości bohaterów, dowiadując się coraz więcej o ich naznaczonej przemocą, traumatycznej przeszłości. Taki sposób narracji, choć nietypowy, w przypadku tej akurat historii sprawdza się wyjątkowo dobrze. Prawie 2,5 godziny seansu mijają bardzo szybko, a film pozostaje w pamięci na długo.
Więcej moich recenzji na blogu: https://nowerekomendacje.blogspot.com/