Liv Ullmann wyreżyserowała "Wiarołomnych" na podstawie scenariusza Ingmara Bergmana, bez wątpienia jednego z największych mistrzów, powiedział bym, filozoficznego kina. Film opowiada o ....zdradzie, jej aspektach i konsekwencjach. Temat znany w kinie od jego początków, ciekawy i drażliwy, ale chyba już wyczerpany ponad wszelką miarę.
Przez ponad dwie godziny reżyser prowadzi wnikliwe studium ludzkiego charakteru, kreśli prawdziwe postacie i ich "konflikty", kiedyś uznałbym, że to jest właśnie siła, ale teraz myślę, że to nieznośnie męczy, Ullmann i Bergman stworzyli film o uczuciach, próbując je opisać, wytłumaczyć i pokazać. Namiętność i filozofia nigdy w parze iść nie powinny, bo "na Boga" nie pasują do siebie, pokazać i owszem, ale opisać? Równie dobrze film mógłby trwać kolejne dwie godziny, a my nadal krążylibyśmy w tym obłędnym kole zdrada, zazdrość, kłamstwo.
Jest jednakże pewna mądrość w "Wiarołomnych" z którą polemizować nie śmiem i przed którą chylę czoła. Kiedy do zdrady dochodzi w przyjacielskim trójkącie i miłość jest motorem tej namiętności, wcześniej czy później zazdrość zacznie dręczyć. Jeden zazdrosny będzie o przeszłość ukochanej osoby, a drugi o teraźniejszość.
Nie zawsze wielcy ludzie kina tworzą wielkie dzieła.