Jerry Lee Lewis to jest postać tak barwna, że zapewne jeden film to za mało, by to szaleństwo i dzikość oddać. Jerry Lee miał "jedną dłoń czarną, a drugą białą" - do swojej muzyki wplatał tyle czarnych (zakazanych i grzesznych wtedy) dźwięków, że był jednocześnie uwielbiany i wyklęty. Grał na fortepianie jak wariat, używając do tego wszystkich możliwych części ciała, podpalał instrumenty na scenie, rzucał fortepianami, grał aż do zdarcia dłoni do krwi, miał gdzieś wszelkie konwenanse, rozkochał w sobie i poślubił swoją trzynastoletnią kuzynkę - co zresztą doprowadziło do wielkiego skandalu i załamania jego kariery.
Film nie jest "serio", jest przerysowaniem i przekoloryzowaniem atmosfery lat 50., jest chwilami wręcz slapstikowo-komiksowy i w pewnym sensie jest to minus - bo ja w żaden sposób nie uwierzyłam w główne postacie grane przez Dennisa Quaida (irytującego, ale chyba celowo, bo po obejrzeniu kilku występów prawdziwego Jerry'ego Lee stwierdziłam, że on naprawdę się tak zachowywał) i Winonę Ryder (cudowną!), więc nie dałam się "porwać historii" ani wzruszyć dramatyzmem. Ale ten film porywa w inny sposób, co zresztą niesamowicie pasuje do klimatu popkultury lat 50. w Stanach - które były głupiutkie, powierzchowne, kolorowe i przesłodzone. Muzyka w tym filmie jest wspaniała, nawet dla kogoś kto (jak ja) niekoniecznie przepada za rock and rollem.