30. MFF ENERGA CAMERIMAGE: Przeczytaj recenzje konkursowych hitów

Filmweb
https://www.filmweb.pl/news/30.+MFF+ENERGA+CAMERIMAGE%3A+Przeczytaj+recenzje+konkursowych+hit%C3%B3w-148405
30. MFF ENERGA CAMERIMAGE: Przeczytaj recenzje konkursowych hitów
Filmweb wraca na Camerimage. A Camerimage, jak to Camerimage, ściąga nad Wisłę największe nazwiska (w tym roku festiwal zaszczycą m.in. Baz Luhrmann, Joseph Kosinski i Sam Mendes) i pokazuje najlepsze filmy (premierowo "Fabelmanowie" Stevena Spielberga oraz "Glass Onion", czyli kolejna odsłona serii "Na noże"). W oczekiwaniu na nasze recenzje i wywiady wideo, zapraszamy do lektury redakcyjnych opinii o ośmiu filmach walczących w tym roku o Złotą Żabę. Kamera akcja! 

Poniżej znajdziecie fragmenty recenzji filmów konkursowych 30. MFF Energa Camerimage

***


recenzja filmu "Tar", reż. Todd Field



Kobieta z marmuru
autor recenzji: Wojciech Tutaj

Todd Field zarzeka się, że pisał scenariusz "Tár" z myślą o Cate Blanchett, a gdyby aktorka nie przyjęła propozycji współpracy, projekt nigdy by nie powstał. Na szczęście gwieździe spodobał się pomysł amerykańskiego reżysera i po 16 latach przerwy (!) możemy wreszcie oglądać jego nowe dzieło. Zapewne tylko nieliczni pamiętają nominowane do Oscara filmy "Za drzwiami sypialni" i "Małe dzieci", w których Field dokonywał śmiałej wiwisekcji małych amerykańskich społeczności. Zarówno portrety członków prowincjonalnej wspólnoty wystawionych na obyczajowe i moralne próby, jak i wypalonych przedstawicieli klasy średniej zaludniających słoneczne przedmieścia objawiły wielki talent narracyjny artysty, którego widzowie kojarzyli z aktorskich występów u Kubricka i Allena. Tym razem twórca sięgnął po filmową biografistykę, ale daleko mu do nużących, hollywoodzkich biopiców w rodzaju "Bohemian Rhapsody" i "Spaceru po linie". Field opowiada po swojemu, w niespieszny, wręcz dostojny sposób i stara się naświetlić sylwetką Lydii Tár z wielu ścierających się perspektyw.


Akcja obejmuje kilka miesięcy z życia bohaterki, która w oczach krytyków uchodzi za najwybitniejszą żyjącą dyrygentkę. Choć sama postać jest fikcyjna, Field nie daje nam tego odczuć, dbając o szczegółowe zarysowanie jej losów i wpisując je w najżywiej dyskutowane współcześnie konteksty. Mamy rok 2022 i wraz z protagonistką przemieszczamy się pomiędzy Berlinem a Nowym Jorkiem. Lydia jednocześnie przewodzi berlińskiej orkiestrze symfonicznej, promuje autobiograficzną książkę, nagrywa płytę i opiekuje się córką. Świat hołubionej muzyczki wydaje się starannie poukładany, a na dodatek wszystko i wszyscy wokół podporządkowują się jej kaprysom. Kryzys nadciąga z najmniej spodziewanej strony – konsekwencje dawno zakończonej relacji z niejaką Kristą dadzą o sobie znać, uszkadzając posągowy, nieskazitelny wizerunek sławnej persony.

Całą recenzję filmu "Tar" można przeczytać na karcie filmu TUTAJ

***

recenzja filmu "Elvis", reż. Baz Luhrmann



Baz Astral
Autor recenzji: Michał Walkiewicz

Krytyka filmowa nie jest wprawdzie nauką ścisłą, ale pewne rzeczy trzeba wziąć za aksjomat, a pewnych – w ogóle nie brać pod uwagę. Na przykład nie zaczynać recenzji od zdania "Już w czasach braci Lumiere…". Albo marnotrawić frazy Irzykowskiego o "widzialności obcowania człowieka z materią". Albo przekonywać, że ktoś urodził się po to, by zagrać kogoś innego. Czasem jednak koniunkcja hollywoodzkich gwiazd rodzi kicz tak energetyzujący, tak imponujący skalą i pretensjonalny w założeniach, że białą flagą macha się z uśmiechem na ustach. Już w czasach braci Lumiere było oczywiste, że kino będzie oddychać dzięki takim opowieściom. Że widzialność obcowania człowieka z materią to jego najsolidniejszy fundament. A dziś wiemy już, że Austin Butler urodził się po to, by zagrać Elvisa Presleya. 


Film o Elvisie otwiera logo wytwórni Warner Bros. mieniące się tysiącami cekinów. Zanim podniesiemy kąciki ust, wirujemy już w powietrzu i opadamy razem z kamerą w sam środek ziemskiego cyrku. Przewodnikiem po tym świecie jest legendarny, wieloletni menadżer Presleya, "Pułkownik" Tom Parker. Skojarzenia z jarmarcznymi początkami kina są jak najbardziej na miejscu. Parker rozdziera co chwilę cieniutką membranę teledyskowego montażu oraz kolażu nagłówków prasowych, próbuje wedrzeć się do filmu jako mało wiarygodny narrator. Jego głos dobiega najpewniej z kasyna, a może z łoża śmierci – ale jeśli to sen, to raczej nie jego, tylko nasz; kolektywne marzenie o Elvisie, w którym trwamy od blisko 70 lat. Kiedyś, w "Forreście Gumpie" Hanks nauczył już Króla tańczyć. W tym filmie, w prawdopodobnie swojej najgorszej roli od lat (a być może i w całej karierze), ze sztucznym brzuchem oraz kilogramami lateksu na twarzy jest trochę jak Jabba The Hut, a trochę jak Doktor Zło z "Austina Powersa". I w autotematycznej narracji z offu ustawia się w roli czarnego charakteru. Jest najbardziej kuriozalną figurą w najgorszym-najlepszym filmie tego roku. To spore osiągnięcie – zmieńcie moje zdanie.  

Całą recenzję filmu "Elvis" można przeczytać na karcie filmu TUTAJ.  

***

recenzja filmu "Biały szum", reż. Noah Baumbach



Baum! Bach! I zgasło światło
autor recenzji: Łukasz Muszyński

Po tym, jak "Historia małżeńska" zdobyła sześć nominacji do Oscara, Noah Baumbach dołączył do elitarnego klubu. Tak jak Martin Scorsese ("Irlandczyk"), David Fincher ("Mank") i Adam McKay ("Nie patrz w górę") reżyser otrzymał od Netfliksa złotą kartę kredytową i wolną rękę przy kolejnym projekcie. W tej jakże komfortowej sytuacji autor "Frances Ha" - kojarzony dotąd z kameralnymi niezależnymi produkcjami - postanowił przenieść na ekran wydaną w 1985 roku powieść "Biały szum" pióra kultowego amerykańskiego pisarza Dona DeLillo. Na moje oko apokaliptyczna tragikomedia może podzielić losy wszystkich wymienionych wyżej vanity projects finansowanych przez streamingowego giganta. "Szum" narobi szumu, ale pojawią się też głosy, że na planie zabrakło żelaznorękiego producenta, który utrzymałby w ryzach wybujałe ambicje Baumbacha.    

      

Jeśli chodzi o mnie, zasilę poczet obrońców filmu. Po pierwsze, zawsze cieszę się, gdy utalentowany twórca znajduje majętnego mecenasa skorego wyłożyć miliony na wymarzony projekt. Po drugie, nawet jeśli dzieło Baumbacha cierpi na nadmiar wszystkiego (metrażu, Ważnych Tematów, postaci, linijek dialogu), będę się upierał, że w tej artystycznej łapczywości jest metoda. Podążając wiernie za literackim pierwowzorem, reżyser portretuje świat, który w każdej chwili może załamać się pod własnym ciężarem. Choć akcja "Białego szumu" rozgrywa się w trakcie prezydentury Ronalda Reagana, ekranowa rzeczywistość wydaje się nieprzyjemnie znajoma. Rozpasany konsumpcjonizm kroczy pod rękę z chaosem informacyjnym, targani egzystencjalnymi lękami bohaterowie szukają ukojenia w "tabletkach szczęścia", a fałszywi prorocy zyskują poklask wśród podatnej na teorie spiskowe gawiedzi. Grany przez Adama Drivera wykładowca akademicki i głowa patchworkowej rodziny Jack Gladney stara się zachować zdrowy rozsądek. Na niebezpiecznych szarlatanach zna się jak mało kto - jest przecież powszechnie cenionym biografem Adolfa Hitlera. Kiedy jednak w okolicy dojdzie do niebezpiecznego wypadku, pozornie warowne mury logiki i rozumu zaczną kruszeć.   

Całą recenzję filmu "Biały szum" można przeczytać na karcie filmu TUTAJ.

***

recenzja filmu "Top Gun: Maverick", reż.  Joseph Kosinski



Ziemia do Majora Toma
autor recenzji: Michał Walkiewicz

Niezbadane są wyroki Hollywood. Tom Cruise – jedna z nielicznych instytucji, która przetrwała upadek tradycyjnie rozumianego systemu gwiazd – pracuje dziś na pełnych obrotach, od świtu do zmierzchu, na trzy zmiany. Metaforycznie – jako marka sprzedająca bilety do kina, i dosłownie – jako człowiek przesuwający granice wytrzymałości blisko sześćdziesięcioletniego ciała. Trudno powiedzieć, czy wciąż jest dobrym aktorem, skoro od dekady ogrzewa się w blasku miłości własnej. Na pewno jednak stał się spadkobiercą szlachetnej tradycji X muzy jako cielesnego tour de force, rozciągającej się od Bustera Keatona po Jackiego Chana. Staroszkolna filozofia kina akcji, wedle której "uczciwość" rozumiana jest jako bezustanne prychanie śmierci w twarz, przyniosła owoc w postaci rewitalizowanej serii "Mission: Impossible". "Top Gun: Maverick", czyli requel (trochę remake, a trochę sequel) kultowego filmu Tony'ego Scotta z 1986 roku, jest jej najmłodszym dzieckiem. 


Czasy się zmieniły, kurtki bomber mają nowy krój, zaś maszyny, pilotowane przez adeptów tytułowej elitarnej szkoły są zastępowane bezzałogowymi dronami. Tylko PESEL Pete'a "Mavericka" Mitchella to jedna wielka ściema – faceta nie było na starych śmieciach przez trzydzieści lat, ale wygląda, jakby wyszedł po fajki. W ramach ostatniego zrywu przed emeryturą musi wyszkolić nowe pokolenie absolwentów Top Gun i przygotować młodzików do (zbieżność fabularnej matrycy nieprzypadkowa) misji niemożliwej. Jest wśród nich Rooster (Miles Teller), syn zmarłego przyjaciela Pete'a, do którego śmierci przyczynił się nie tylko złośliwy los, ale i brawura głównego bohatera. Problem w tym, że brawura to jego osobowościowa dominanta, toteż Maverickowi – patologicznie niezdolnemu do wrzucenia na luz – pozostaje jedynie rozdrapywanie starych ran oraz desperackie próby ocalenia Roostera przed karierą w marynarce wojennej. I choć panowie regularnie biorą się za łby, wiadomo przecież, czyje będzie na wierzchu. Gdy przyjdzie co do czego, a niebo nad głowami żółtodziobów zamieni się w ocean ognia, odrobina szaleństwa zrobi różnicę pomiędzy życiem a śmiercią.   

Całą recenzję filmu "Top Gun: Maverick" można przeczytać na karcie filmu TUTAJ.

***

recenzja filmu "Bardo, fałszywa kronika garści prawd", reż. Alejandro González Iñárritu



Bardzo
autor recenzji: Łukasz Muszyński

Z pokazu "Bardo, czyli fałszywej kroniki garści prawd" wyszedłem skołowany. Czułem się, jakbym powrócił z długiej, wyczerpującej podróży, która zasługuje na sprawozdanie w formie książki, względnie kilkudziesięciostronicowego eseju. Tymczasem festiwalowe terminy gonią, strona główna Filmwebu domaga się nowego materiału na duże zdjęcie, a internauci – jednoznacznej oceny. I weź tu, recenzencie, bądź mądry.

Gdybym miał podsumować nowy utwór Alejandra Gonzáleza Iñárritu jednym zdaniem, napisałbym, że w "Bardo" wszystko jest bardzo. Intensywność doświadczenia, jakie oferuje nam reżyser w trakcie seansu, może równać się jedynie z rozmiarami jego artystycznych pretensji. W dziewięciu przypadkach na dziesięć powyższe stwierdzenie brzmiałoby jak zarzut. Jednak w "Bardo" – dziele osobistym, zawierającym elementy autobiografii – zadęcie i słabość do efekciarskiej symboliki są w równym stopniu niezbywalnymi elementami osobowości twórcy, jak i bohatera. A że sam film przybiera formę strumienia świadomości, w którym swobodnie mieszają się teraźniejszość i przeszłość, sen i jawa, surrealizm i hiperrealizm, ów napuszony artyzm ma nawet swój urok.   
   

Bohaterem "Bardo" jest Silverio Gama (Daniel Giménez Cacho) – mieszkający w Los Angeles ceniony dziennikarz i dokumentalista, który po półtorej dekady imigracji powraca do rodzinnego Meksyku. Mężczyzna zostanie niedługo uhonorowany prestiżową międzynarodową nagrodą, dlatego krótkie odwiedziny w ojczyźnie mają być dla niego triumfalnym tournée po mediach i bankietach. Szybko okazuje się jednak, że na starych śmieciach Silveria zewsząd osaczają problemy. Rodacy nie dają zapomnieć, że porzucił swój kraj dla diabelskiego sąsiada z północy. W oczy zagląda strach przed starością i przemijaniem. Żona wypomina egoizm i złożenie najbliższych na ołtarzu kariery. Dorastające potomstwo – urodzone w Meksyku, ale wychowane w USA – zmaga się z kryzysem tożsamości. I jakby tego było mało, spokoju nie daje  wspomnienie tragedii sprzed lat. 

Całą recenzję filmu "Bardo, fałszywa kronika garści prawd" można przeczytać na karcie filmu TUTAJ.

***

recenzja filmu "Na zachodzie bez zmian", reż. Edward Berger



Chaos jest w nas
autor recenzji: Maciej Niedźwiedzki

Na front! W imię Boga. Na front! Za Honor. Na front! Za Ojczyznę. Osiemnastoletni Paul (Felix Kammerer) na przekór rodzicom, ale uległy narodowej agitce zgłasza się do punktu poborowego. Obrona kraju, w towarzystwie przyjaciół, to moralny obowiązek i szansa na ponadczasową chwałę. Choć może chodzić o coś bardziej osobistego: spełnienie patriotycznego marzenia. Nastanie poranek i dzwonki na przerwę zastąpi huk artyleryjskich pocisków, a menu szkolnej stołówki wyprze papka z cebuli i dziurawego buta. Prolog "Na Zachodzie bez zmian" wyraża upiorność propagandy, ale jeszcze boleśniejsza jest bezwzględność wojennej machiny, wyciskającej do ostatniej kropli zasoby ludzkie. Reżyser, Edward Berger, zaczyna swój film od zjawiskowej dygresji: nie tyle o służbie żołnierza, ale o noszonym przez niego mundurze. Na miejsce szeregowca X przyjdzie bowiem szeregowiec Y: świadczą o tym długie kolejki rekrutów. Większym problemem są zapasy wojskowych uniformów. To o nie trzeba więc dbać w pierwszej kolejności. Nośna anegdota o pierwszeństwie rzeczy nad ludzkim życiem. Jeśli wypatrujecie w kinie popisów sztuki opowiadania, to konkretny jej przykład dostaniecie już w samym otwarciu. 


Zamglona i okryta zwłokami ziemia niczyja między stacjonującymi w okopach niemieckimi i francuskimi wojskami to powracający plan totalny. Twórcy "Na Zachodzie bez zmian" sięgają po ten obraz często, ale zyskują jeszcze więcej, gdy  zwracają uwagę na detale. Znalezione gdzieś w błocie okulary szkolnego kolegi, chusta od ukochanej, listy od narzeczonej czy wiszące na szyjach nieśmiertelniki. Dla Bergera te przedmioty nabierają rangi symbolów, stają się nośnikami filmowej dramaturgii. Z anonimowej grupy wydobywają jednostki, a niesłabnącą aurę grozy mogą przełamać odrobiną nadziei.  

Całą recenzję filmu "Na zachodzie bez zmian" można przeczytać na karcie filmu TUTAJ.

***

recenzja filmu "Blondynka", reż. Andrew Dominik



Daleko od Normy
autor recenzji: Łukasz Muszyński

Chcę zobaczyć piekło z bliska – deklaruje w jednej ze scen matka tytułowej bohaterki, Gladys (Julianne Nicholson), gdy przemierza samochodem trawione pożarem Los Angeles. Słowa kobiety są świadectwem umysłu zdewastowanego przez chorobę psychiczną, a zarazem najkrótszym podsumowaniem nowego filmu Andrew Dominika. "Blondynka" – ekranizacja wydanej w 2000 roku powieści Joyce Carol Oates – ma niewiele wspólnego z klasycznymi hollywoodzkimi biopicami. Bliżej jej raczej do fantasmagorycznego horroru albo wizualnego eseju. Zamiast tradycyjnie pojmowanej historii twórca "Zabójstwa Jesse'ego Jamesa..." oferuje widzom doznanie – przeniknięcie za podszewkę mitu Marilyn Monroe oraz przejażdżkę po najciemniejszych zakamarkach jej świadomości. Jest to jednak podróż, która w równym stopniu frapuje i męczy, wydaje się aktem empatii oraz nadużyciem. Z pewnością więcej satysfakcji niż samo uczestniczenie w niej dostarcza konfrontacja opinii po seansie. 


Moja znajoma od dawna zafascynowana postacią Marylin Monroe narzekała ostatnio, że ma już dosyć filmów o gwieździe "Pół żartem, pół serio". Po co kręcić kolejny, skoro na przestrzeni dekad życiorys aktorki został prześwietlony praktycznie na wylot? Czy po tylu latach nie powiedziano już wszystkiego? Andrew Dominik ma najwyraźniej podobne zdanie, ponieważ głównym tematem jego dzieła jest zawłaszczanie i wyzysk MM przez inne osoby. Na bohaterkę patrzymy oczami ludzi, którzy odegrali kluczowe role w jej tragicznym, zaledwie 36-letnim życiu. Każdy chce w niej widzieć kogoś innego. Matka – zgniły owoc niespełnionej miłości. Agent i hollywoodzcy włodarze – atrakcyjne ciało, które należy posiąść i zniewolić. Drugi mąż, sportowiec Joe DiMaggio (Bobby Cannavale) – wymagającego opieki kopciuszka. Trzeci małżonek, literat Arthur Miller (Adrien Brody) – wspomnienie młodzieńczej miłości, a także źródło natchnienia. Prezydent Kennedy (Caspar Phillipson) – erotyczną zabawkę, którą w razie awarii można wyrzucić na śmietnik. Fani – niedostępny dla śmiertelników przedmiot fantazji. Wszyscy traktują ją jak naczynie, w które przelewają swoje obsesje, traumy i pragnienia. 

Całą recenzję filmu "Blondynka" można przeczytać na karcie filmu TUTAJ.

***

recenzja filmu "Duchy Inisherin", reż. Martin McDonagh



Uwierz w "Duchy"
autor recenzji: Łukasz Muszynski

Fani Martina McDonagha przebierali nogami pięć lat, aż twórca niezapomnianych "Trzech billboardów za Ebbing, Missouri" wybudzi się wreszcie z zimowego snu i ponownie stanie za kamerą. Irlandczyk nie lubi się przepracowywać – od początku kariery nakręcił raptem cztery pełnometrażowe filmy. Najnowszy, ubiegające się o Złotego Lwa "Duchy Inisherin", to jeszcze jedna mroczna tragikomedia, po której nigdy do końca nie wiadomo, czego się spodziewać. Jednocześnie w tej jedynej w swoim rodzaju historii o rozpadzie związku więcej jest oddechu oraz momentów, w których kunsztownie napisane, nieprawdopodobnie zabawne dialogi mają równie wielką siłę rażenia co milczenie. Ciszy zabrakło jedynie na uroczystej premierze, która zakończyła się 13-minutową owacją. Lido nie słyszało w tym roku dłuższego aplauzu. 


Na planie "Duchów Inisherin" McDonagh spotkał się ponownie z parą aktorów, którzy zagrali główne role w jego debiutanckim "In Bruges" (konsekwentnie odmawiam używania polskiego tytułu "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj"). Starsi o półtorej dekady Colin Farrell i Brendan Gleeson wcielają się tym razem w parę przyjaciół mieszkających na tytułowej irlandzkiej wyspie. Gdy pewnego dnia Colm (Gleeson) postanawia niespodziewanie zakończyć wieloletnią znajomość, Pádraic (Farrell) czuje się, jakby oberwał w głowę pięciotonowym kowadłem. Co innego jego dawny towarzysz – ten dostaje niespodziewanie przypływu weny, pisze nową piosenkę i zakłada zespół muzyczny. Zdesperowany Pádraic usiłuje dowiedzieć się, z jakiego powodu Colm tak bezpardonowo usunął go ze swojego życia. Odpowiedź na to pytanie uruchomi jednak lawinę zdarzeń, w wyniku których populacja duchów Inisherin może się wkrótce powiększyć.

Całą recenzję filmu "Duchy Inisherin" można przeczytać na karcie filmu TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones