To on założył grupę i by autorem pierwszych sukcesów grupy, odpowiadał za muzykę, teksty, oprawę sceniczną koncertów. Był niebanalną osobowością, ale miał słabość do eksperymentowania z narkotykami i to go zniszczyło. Jego muzyka jest zwariowana, szalona, pełna narkotycznego, psychodelicznego klimatu, pełno w niej zarówno radości jak i smutku. Wielka szkoda, że muzyk ten zapadł na chorobę psychiczną, w związku z czym musiał przerwać swoją obiecującą karierę muzyczną.
Kiedy widzę uśmiechniętą twarz Syda z czasów początku Floydów, żal ściska serce na myśl, jak straszna tragedia go dopadła i wyniszczyła. Jego wpływ widać wyraźnie nie tylko we wczesnej twórczości grupy, później widmo jej twórcy przewija się bardzo często. Wystarczy obejrzeć The Wall, lub chociażby niektóre fragmenty, żeby dostrzec, że sama główna postać w dużej mierze jest wzorowana na nim (Roger Waters sam to przyznał, przywołując scenę, w której zatopiony w fotelu Pink z nieruchomym spojrzeniem utkwionym w przestrzeń trzyma w ręku dogasającego od samego koniuszka papierosa - miał kiedyś zastać w identycznym stanie Syda), o muzyce już nie wspominając (chociażby album Wish You Were Here).
Brak słów, żeby wyrazić to, jak bardzo szkoda mi jego talentu, osobowości, kreatywności, wszystkiego, co mógł jeszcze z siebie dać dla potomności. Piękny umysł zatonął w mrokach obłędu.
Shine on, you Crazy Diamond, wish you were here.