Recenzja filmu

Blade Runner 2049 (2017)
Denis Villeneuve
Ryan Gosling
Harrison Ford

Misja niemożliwa

Bynajmniej nie w skomplikowanym dochodzeniu tkwi siła skryptu, ale we wszystkich szczegółach wyziewających z klimatycznego świata "Blade Runnera". To, co tak genialnie sprawdziło się w
Jak powszechnie wiadomo, Hollywood to potężna machina produkcyjna, która nie uznaje świętości. Być może owe stwierdzenie to truizm, tym niemniej niezaprzeczalnym faktem jest, że Fabryka Marzeń nie raz wypuściła już nikomu niepotrzebny sequel głośnego hitu. Jeszcze do niedawna wspomnianej manierze skutecznie opierał się kultowy "Blade Runner". Film, który dopiero po latach od premiery zyskał należny mu status, nie wydawał się być najlepszym materiałem na kontynuację. Liczne reedycje tytułu zawierające większe bądź mniejsze niedopowiedzenia fabularne zostawiały otwartą furtkę do różnorakich interpretacji kluczowych zagwozdek oferowanych przez ukazaną na ekranie historię. Wydawać by się mogło, że choćby w tym aspekcie druga część skazana jest na porażkę, bowiem twórcy musieliby się zdecydować na którąś z wersji, tym samym rozwiewając wątpliwości co do postaci Deckarda. O dziwo, "Blade Runner 2049" wybrnął z nadmienionej sytuacji obronną ręką... I zapewniam, że to ledwie jeden z wielu pozytywów długo wyczekiwanego sequela.




Oficer K (Ryan Gosling) to tytułowy "łowca androidów" parający się likwidacją starych modeli sztucznych ludzi. Po kolejnym udanym zleceniu bohater wpada w sieć intryg, która doprowadzi go do spisku zakrojonego na szeroką skalę. W drodze do prawdy K odkryje wiele tajemnic głęboko skrywanych przez meandry przeszłości. Przyparty do muru oficer niechętnie zdecyduje się poprosić o pomoc Ricka Deckarda (Harrison Ford), niegdyś niezłomnego funkcjonariusza ukrywającego się obecne na zupełnym odludziu. Jedno jest pewne – przekonanie byłego "łowcy androidów" do udziału w śledztwie nie będzie proste...




Kompletnie zdawkowy opis fabuły umieszczony przeze mnie powyżej ma na celu jak najogólniejsze nakreślenie historii, by widz sam stopniowo poznawał niuanse misternie poprowadzonej opowieści. Gwoli ścisłości, bynajmniej nie w skomplikowanym dochodzeniu tkwi siła skryptu, ale we wszystkich szczegółach wyziewających z klimatycznego świata "Blade Runnera". To, co tak genialnie sprawdziło się w pierwowzorze, zostało wykorzystane do cna w sequelu. Dekadencka wariacja na temat obecnego Los Angeles oferuje odbiorcy miejscówkę, która momentalnie urzeka neonowymi feeriami barw, holograficznymi reklamami nachalnie chwalącymi popularne marki czy zatęchłym od dymu powietrzem. Gęsta jak mleko mgła spowijająca strzeliste budynki na szczęście nie służy zamaskowaniu mankamentów generowanych komputerowo przestrzeni, jeno stanowi wizualny środek sam w sobie. Wszelkie przejazdy kamery nad metropolią, z obiektywem sunącym między wielopiętrowymi kondygnacjami, tworzą niepowtarzalną atmosferę obcowania z upadłym Miastem Aniołów. Jeden z najpopularniejszych stanów Kalifornii w wydaniu "bladerunnerowym" to stolica ludzkiej zgnilizny, w której różnorakie formy rozpusty mieszają się z dobrodziejstwem nowoczesnej technologii atakującej widza na każdym kroku.




Jeśli o detalach mowa, to nowy "Blade Runner" zachwyca koncepcjami nowinek sprzętowych ukazanych niejako "mimochodem" w co drugiej scenie. Począwszy od projektu holograficznej towarzyszki życia, przez sprzęty codziennego użytku, aż po frapującego następcę testu Voighta-Kampffa z "jedynki"; film hipnotyzuje publiczność enigmatycznymi urządzeniami, których działanie nierzadko doprawiono nutką niedopowiedzenia. Przebojem jest moment, w którym bohater bez wzruszenia przemierza zapyziałe ulice Los Angeles rozjaśnione gigantyczną podobizną wyświetlanej z projektora primabaleriny tańczącej wśród równie obojętnej gawiedzi. Chyląca się ku moralnemu upadkowi aglomeracja zdecydowanie stanowi podstępnie kuszące miejsce, w którym zapewne chciałby się znaleźć każdy kinoman, choćby na krótką chwilę.




Cenię sobie pierwsze dzieła Pana Villeneuve'a, z kapitalnym "Sicario" na czele. Obecnie jednak utalentowany twórca najwyraźniej spoczął na laurach, powtarzając swoje firmowe zagrywki do upadłego. Powolne najazdy kamery monumentalnie podkreślające majestat i wykwintność scenografii może zdawały egzamin w nacechowanym filozoficznie "Arrival", aczkolwiek w "Blade Runnerze 2049" flegmatyczne ruchy obiektywu hamują i tak niespieszne tempo akcji. W wyniku zastosowania dudniącej muzyki przywodzącej na myśl wspomniany wyżej "Nowy początek" niemalże każde pojedyncze ujęcie okraszone zostało nadmiernym, czasami wręcz nieznośnym, patosem. Nawet gdy w praktyce dany moment fabularny nie stanowi żadnego przełomu dla protagonistów, dubstepowe basy do spółki z tendencyjnymi kadrami podnoszą jego rangę do miana rewolucji. Ogólnie poza ciężką ręką reżysera w ujęciach panoramicznych, wysiłki Pana Villeneuve'a dodają kolorytu i tak barwnym scenom osadzonym w czeluściach grzesznego Los Angeles.




Ogromnym atutem protoplasty była pozornie prosta fabuła, która obfitowała w masę wątków uatrakcyjniających jej odbiór. Po prawdzie historia przedstawiona w sequelu nie jest ani tak klarowna, ani zajmująca jak dochodzenie prowadzone przez Deckarda w oryginale. Opowiastka stanowiąca podwaliny drugiej części wydaje się być nieco chaotyczna i napompowana wzniosłymi dialogami o niczym. Kiedyś dostało się ode mnie Ridley'owi Scottowi za "Adwokata", w którym każda, najmniej znacząca choćby postać, niemalże cytowała Shakespeare'a; na niewinne pytanie o godzinę odpowiadając zaś pseudofilozoficznymi wynurzeniami. Podobnie ma się sprawa z "Blade Runnerem 2049", w którym to protagoniści snują całe opowieści miast przejść bez ogródek do rzeczy. Owszem, zapewne wielu widzom tak rozbudowane monologi przypadną do gustu, gdyż sumarycznie oferują one ciekawe spostrzeżenia. Ja osobiście przedkładam odpowiednie dozowanie narracji nad przesadnie rozdmuchane wymiany zdań. Tak jak i każde muzyczne dzieło sztuki bowiem, film również powinien szczycić się nienagannym tempem zachęcającym do dalszego odkrywania kart fabuły.




Rola K od początku pisana była wyłącznie z myślą o Goslingu, który w stonowanej, chłodnej postaci oficera odnalazł się bezproblemowo. Wiele osób narzeka na ograniczony warsztat aktorski gwiazdora, pewnikiem dlatego właśnie artysta udanie sportretował powściągliwego służbistę o kamiennym licu. Jared Leto z kolei, otrzymawszy znacznie mniej czasu ekranowego od młodszego kolegi po fachu, siłą rzeczy pozostał w jego cieniu. Aktor metodyczny ponownie udowodnił swoje oddanie trudnemu zawodowi, tym razem na czas kręcenia filmu nakładając na oczy oślepiające go soczewki. Szkoda tylko, że sama postać Niandera Wallace'a jest pozbawiona wyrazu i pazura. Ot, genialny wizjoner raz po raz wygłasza sobie pompatyczne kwestie, knując w tzw. międzyczasie wywrotowy spisek za plecami władz. Miłą niespodzianką jest natomiast występ Harrisona Forda, który dzięki swojemu udziałowi w filmie dał twórcom szansę na pociągnięcie paru wątków z pierwszej odsłony. Co prawda w wymiętej koszulce aktor wygląda jakby spontanicznie wpadł na plan zdjęciowy i kurtuazyjnie odegrał kilka scen, ale mimo wszystko rola Deckarda w fabule sequela jest znaczna.




"Blade Runner 2049" to nie wzorcowa kontynuacja, śmiem jednakowoż twierdzić, że w obecnych czasach lepiej tej produkcji nie dało się zrealizować. "Dwójka" stanowi zespolenie: licznych ukłonów w stronę fanów dzieła Ridley'a Scotta i atmosfery poprzednika z nowoczesnym montażem, fajerwerkami graficznymi oraz popularną obecnie tubalną ścieżką dźwiękową. Ważne, że twórcy sequela podeszli z szacunkiem do materiału źródłowego, jednocześnie powstrzymując się od udzielenia jednoznacznej odpowiedzi na dylematy z "Łowcy androidów". Za sam styl wizualny naszpikowany fantazyjnymi projektami graficznymi oraz za bezbłędny klimat cyberpunku wylewający się z ekranu na widza, dziełu Villeneuve'a należałaby się "dycha". Średnia fabuła natomiast wraz z topornymi ujęciami przedłużającymi bezcelowo narrację zasługuje na znacznie niższą notę. Summa summarum, jestem skłonny przyznać "Blade Runnerowi 2049" naciąganą "siódemkę", gdyż blisko 2,5 godzinny seans wciągnął mnie na tyle, żebym nie łypał co chwila na tarczę zegarka. Największą zaletą drugiej odsłony losów Deckarda jest zaś wzbudzenie w widzu nieodpartej chęci na powtórzenie sobie którejś z wersji pierwszego "Łowcy androidów". Czy dzieło Pana Villeneuve'a obrośnie z czasem takim kultem jak i film Scotta? Śmiem wątpić, chociaż nigdy nie wiadomo...

Ogółem: 7=/10

W telegraficznym skrócie: "misja niemożliwa", tj. nakręcenie sequela godnego pierwszego "Blade Runnera", zakończona względnym sukcesem; nawiązania do filmowego wzorca odnotowane; klimat futurystycznego Los Angeles w stanie moralnego rozkładu z wizjonerskimi nowinkami technologicznymi rządzi, sama linia fabularna już niekoniecznie; zagmatwane śledztwo nijak ma się do przejrzystości oryginału; znaki charakterystyczne reżysera, czyli majestatyczne ruchy obiektywu w rachitycznym tempie, przyczyniły się do pokaźnego czasu trwania produkcji; styl kręcenia bliźniaczo podobny do tego z "Arrival", co w uniwersum Dicka sprawdza się średnio; tak czy inaczej, "dwójka" hańby nikomu nie przynosi.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
„All those moments will be lost in time, like tears in rain” - ten cytat doskonale znanego z "Łowcy... czytaj więcej
Kiedy w 1982 roku na ekranach kino pojawił się "Łowca androidów" luźno oparty na twórczości poczytnego... czytaj więcej
Nie ma sensu. Nie ma żadnego sensu. Oczywiście bardzo dobrze, że po wtórnych rebooto remake'ach... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones