Recenzja filmu

Barry Lyndon (1975)
Stanley Kubrick
Ryan O'Neal
Marisa Berenson

Epika... epika... tkliwa dynamika

"Barry Lyndon", dostojnie powolna i panoramiczna adaptacja pierwszej powieści Williama Makepeace'a Thackeraya, to film, który z pewnością ma niepowtarzalny klimat. Surowość i prostota odcinają go
"Barry Lyndon", dostojnie powolna i panoramiczna adaptacja pierwszej powieści Williama Makepeace'a Thackeraya, to film, który z pewnością ma niepowtarzalny klimat. Surowość i prostota odcinają go grubą kreską od innych filmów kostiumowych, a zwłaszcza od obrazów mu równoległych, czyli z lat 70. ubiegłego wieku. Tak jak dobra dziewiętnastowieczna powieść, "Barry Lyndon" autorstwa Stanleya Kubricka otacza nas mozaiką bohaterów, zdarzeń i dialogów, które napotykamy po drodze, poznając świat, w którym prawo ma wprost proporcjonalny wpływ na wymiar wydarzeń jak kaprysy jego mieszkańców. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom, że mamy do czynienia z kolejnym Tomem Jonesem i jego swawolą. Zarówno "Przygody Toma Jonesa" jak i "Barry Lyndon" to łotrzykowskie obrazy powstałe w trzeciej ćwiartce XX wieku, oba łączy miejsce (Anglia) i czas (wiek XVIII) akcji, ale sprawy, jakich dotykają, są diametralnie różne. "Barry'ego Lyndona" możemy opisać wsadzając go między półki z osiemnastowiecznymi komediami obyczajowymi, ale robiąc tak, nie oddalibyśmy sprawiedliwości panu Kubrickowi. Jeden z najbardziej charakterystycznych reżyserów naszej ery przedstawia nam świat jednej z minionych epok ze wszystkimi jej kuriozami w niezwykle chłodny sposób przywodzący na myśl świat z 2001 roku stworzony przez tego samego pana w dziele pt.: "Mechaniczna pomarańcza". To, co jest w tych obu obrazach najważniejsze, to stosunki międzyludzkie. Dla niektórych, przeszkodą w delektowaniu się tym obrazem może być jego rozciągłość w czasie (ponad trzy godziny i nic, co można by pominąć) oraz dość szybkie tempo akcji (które dla wielu jednak jest tym, co czyni ten obraz tako wyjątkowym). Oglądając ten film, nie da się nie poczuć, jak bardzo Stanley Kubrick delektował się czasem, analizą i komentarzem do następujących po sobie wydarzeń. "Barry Lyndon" to opowieść o szarmanckich, choć czasem niemądrych próbach przechytrzenia losu, o wzlotach i upadkach ubogiego irlandzkiego konformisty, Redmonda Barry’ego, który po poślubieniu bogatej wdowy po lordzie Lyndon przybiera jego nazwisko. Obraz ten ma wszak wiele do przekazania, jeśli chodzi o przywileje klas wyższych. Kiedy pierwszy raz spotykamy Barry’ego (Ryan O'Neal), jest on naiwnym, upartym młodzieńcem bez centa przy duszy, ale za to żywiącym jakże głębokie uczucie do swej kuzynki. Czym jednak byłaby historia o miłości, gdyby nie ten trzeci! Angielski wybranek, którego Barry wyzywa na pojedynek o rękę ukochanej, okazuje się lepszą partią i Barry, mimo że ów starcie wygrywa, ląduje... w okopach Wojny Siedmioletniej. Zupełnie jak w literaturze, żadna z mających miejsce sytuacji nie trwa zbyt długo, a Barry w czasie swojej wędrówki zamienia się kolejno w pruskiego szpiega, szulera, bawidamka, by wreszcie stać się mężem wspomnianej już Lady Lyndon (Marisa Berenson). Stanley Kubrick wydał fortunę, aby nie zanudzić widza. Film był kręcony w Irlandii, Anglii i Niemczech, widzimy piękne majątki ziemskie, cudowne krajobrazy, a wspaniałe zdjęcia Johna Alcotta i niezrównane sceny walki są tylko kolejnym powodem, dla którego warto zainwestować swój czas w tę długaśną produkcję. Najbardziej ryzykownym przedsięwzięciem dla reżysera było stworzenie tego dzieła tak pięknym, jakie ono jest. Dobre filmy nie powinny być zbyt piękne, bo może to rozpraszać uwagę widza, by nie rzec, nadrabiać treść filmu. Tutaj wielką zasługę ma odtwórca głównej roli, Ryan O'Neal, który to, poprzez przedstawienie głównego bohatera jako postaci lekkomyślnej, pozwala filmowi zaskoczyć nas w paru końcowych momentach. Kolejne ukłony należą się postaciom drugoplanowym, między którymi spotykamy Murraya Melvina, Marie Kean i Dianę Körner, nie wspominając o Marisie Berenson, która we wszystkich perukach i kreacjach, w które ją wciśnięto, prezentuje się iście po królewsku. Jak w każdej z produkcji Kubricka, ścieżka dźwiękowa jest wyjątkowo dobrze dobrana do klimatu filmu (mix J. S. Bacha z folkową grupą The Chieftains prezentuje się niezwykle smakowicie). Reasumując, żaden z elementów tego, jakże specyficznego, obrazu nie odstaje poziomem od reszty. Wszystko zlewa się w jedną, niezwykle spójną całość. "Barry Lyndon" jest więc kolejnym fascynującym wyzwaniem, które stoi przed wielbicielami kina Kubrickowskiego.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W roku 1844 ukazała się powieść łotrzykowska pióra Williama Makepeace'a Thackeraya "The Luck of Barry... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones