Recenzja filmu

Green Zone (2010)
Paul Greengrass
Matt Damon
Greg Kinnear

Chaotycznie o wojnie w Iraku

U Sama Mendesa w filmie "Jarhead: żołnierz piechoty morskiej" (2005) żołnierze wypełniali swoją wojskową misję poprzez "ochronę" pól naftowych, podczas gdy tak naprawdę robili wszystko, by nie
U Sama Mendesa w filmie "Jarhead: żołnierz piechoty morskiej" (2005) żołnierze wypełniali swoją wojskową misję poprzez "ochronę" pól naftowych, podczas gdy tak naprawdę robili wszystko, by nie zanudzić się na śmierć. 85. jednostka armii amerykańskiej w filmie Paula Greengrassa "Green Zone"  ma podobne wytyczne co do swojej irackiej misji. Ich zadaniem jest odnalezienie śladów wskazujących na przechowywanie w Iraku broni masowego rażenia. To jak szukanie igły w stogu siana. Nic więc dziwnego, że chłopaki pod dowództwem oficera Millera (Matt Damon) chcą rzeczywiście przysłużyć się dla kraju i wikłają się przypadkowo w aferę na wysokim szczeblu.

Zarys fabuły najnowszego filmu twórcy "Ultimatum Bourne'a" wskazuje, że mamy do czynienia z kolejnym, niewiele wnoszącym obrazem wojny w Iraku. Czym jednak dzieło Greengrassa przewyższa produkcje typu "The Hurt Locker. W pułapce wojny" (2008), "Bitwę o Irak" (2007) czy "Znamię Kaina" (2007)? W zasadzie niczym. Oglądamy więc znowu bandę amerykańskich marines, biegających w tumanach kurzu pośród gruzów dawnej potęgi Saddama Husseina. Kiedy ofensywa wojsk koalicji w marcu 2003 roku zmusiła dyktatora do ucieczki, pojawił się kolejny problem, kto wie, czy nie poważniejszy niż akcja militarna: przywrócenie względnej stabilizacji rozdartemu wewnętrznie krajowi i zapewnienie podstaw rozwoju demokracji. Wiadomo, że gdzie kończy się rozlew krwi, zaczyna się polityka, i to właśnie jej w głównej mierze podporządkowana została maniera "filmów irackich".

Zauważalne jest to zwłaszcza w tych sekwencjach "Green Zone", kiedy Greengrass zdaje się na chwilę zwalniać tempo akcji, żeby nakreślić ogólne ramy dramaturgiczne przedstawianych chaotycznie wydarzeń i pozwolić widzowi zorientować się w sytuacji. Niekończące się dyskusje, narady i konferencje z udziałem CIA i wszelkiej maści departamentów przypominają film Gavina Hooda "Transfer" z 2007 roku. Greengrass nie jest jednak konsekwentny w tym co pokazuje. Gdyby poszedł śladem Hooda, z pewnością pociągnąłby wątek fałszerstwa na najwyższym szczeblu amerykańskich polityków i pozwoliłby widzowi samemu rozwikłać zagadkę. Twórca "Lotu 93" woli jednak przełożyć wszystko łopatologicznie na język żołnierskiego bełkotu o upadku wartości i ideałów i pokazać prymitywnie konfrontacje dobrego żołnierza z bezwzględną biurokratyczną machiną. Matt Damon sili się na bohatera, który do Iraku pojechał z własnej nieprzymuszonej woli i za wszelką cenę będzie dążył do ujawnienia prawdy, choć ta, jak wiadomo, nie zawsze jest wygodna.

Wracając do punktu wyjścia, Greengrass pogubił się nieco w proporcjach. Trudno jednoznacznie określić, czy jego najnowszy film jest polityczną agitką, głosem w antywojennych demonstracjach, czy też zgrabną historyjką o ludziach słusznej sprawy rzuconych w wir politycznej zawieruchy. W "Green Zone" nikt nie mówi jednoznacznie: "Wojna jest zła, wracajmy do domu". Nie ma również gloryfikacji męstwa amerykańskich żołnierzy. Właśnie omawiana neutralność w podejściu do tematu, brak zdecydowania, opowiedzenia się po jednej ze stron, jest minusem tego obrazu.

Zdecydowanie lepiej wypada strona sensacyjna dzieła Greengrassa. W "The Hurt Locker" Bigelow celowo stylizowała kadry tworząc coś w rodzaju paradokumentu, podobnie było również w "Bitwie o IrakNicka Broomfielda  realizowanej w stylu tzw. "docudramy". W "Green Zone" kamera nieprzerwanie trzęsie się, jakby była prowadzona z ręki. W dodatku sekwencje rażą w oczy ziarnistością i chropowatością, właściwą dla estetyki obrazu VHS. Mamy więc motyw relacji "na gorąco" z centrum wydarzeń. Na dłuższą metę jednak zabieg ukazywania wojny od środka jest męczący, a dynamika rozbieganej kamery irytująca. Nie sposób połączyć w sensowną całość chaotycznych pościgów ulicami Bagdadu z kamerą w ręku z polityczną otoczką teorii spiskowych. Po wyjściu z kina ma się wrażenie informacyjnego przesytu i medialnego prania mózgu.

Podczas oglądania "Green Zone" można odnieść wrażenie, że Greengrass kontynuuje podjętą wcześniej historię Jasona Bourne’a, tym razem wpisując ją w kontekst konfliktu na Bliskim Wschodzie. Słabiutko natomiast wypada wątek wojującej dziennikarki The Wall Street Journal, która pojawia się i znika bez jakiejkolwiek wiarygodności. Spisek na najwyższym szczeblu władzy to temat przebrzmiały, podobnie jak kwestia pokoju w strefie Gazy. Wojny z Zatoce nie było, jak mawiał Baudrillard, wszystko zostało jedynie sprawnie wyreżyserowane. Zręczne rzemiosło i nic więcej. 
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Dwie części przygód Jasona Bourne’a w reżyserii Paula Greengrassa, czyli "Krucjata Bourne’a" i "Ultimatum... czytaj więcej
Fabuła "Green Zone" kręci się wokół wydarzeń z 2003 roku, czyli wojny w Iraku i poszukiwań broni masowej... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones