Recenzja filmu

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (2014)
Peter Jackson
Piotr Kozłowski
Martin Freeman
Ian McKellen

Nostalgia hobbita

Ostatnia wizyta w magicznym świecie Śródziemia, na którą czekały miliony fanów, okazała się nieudana. W przypadku ostatniej części ekranizacji przygód Bilba Bagginsa nie sprawdziła się
Ostatnia wizyta w magicznym świecie Śródziemia, na którą czekały miliony fanów, okazała się nieudana. W przypadku ostatniej części ekranizacji przygód Bilba Bagginsa nie sprawdziła się powszechna opinia, jakoby filmy Petera Jacksona zyskiwały na jakości wraz z kilogramami reżysera. Odkąd Nowozelandczyk zaistniał w kinowym świecie, każde jego dzieło było lepsze od poprzednika, a on sam coraz cięższy. Działo się tak aż do "Powrotu Króla", kiedy to Jackson w reżyserskiej sztuce przeszedł samego siebie, a na wadze zabrakło skali. Później jednak zabrał się za treningi, a o jego dwóch kolejnych filmowych wyczynach, a zwłaszcza o "Nostalgii anioła", można powiedzieć, że były najwyżej dobre. Jednak przemierzający świat w starych kozakach reżyser ostatnimi czasy dość solidnie przybrał, można rzec, że powrócił do swoich największych kilogramowych podbojów, więc analogicznie, powinien nakręcić kolejne arcydzieło. Niestety, w porównaniu z "Hobbitem: Bitwą Pięciu Armii" film o błąkającym się po świecie duchu zamordowanej dziewczynki wypada jak "House of Cards" przy "Ekipie".

Ekranizacje powieści Tolkiena były najpiękniejszymi i najlepszymi filmami, które widziałem. Wizualne, fabularne, aktorskie, muzyczne, reżyserskie i techniczne arcydzieła były przeze mnie widziane już dziesiątki razy, w tym aż sześć na nocnych maratonach i nigdy mnie nie znużyły. Podobnie było z "Hobbitem: Niezwykłą podróżą". Niestety, ostatnie dwie odsłony serii już do udanych nie należą. Przede wszystkim należy zauważyć, że wszystkie poprzednie dzieła były autonomicznymi, osobnymi filmami z właściwym początkiem i zakończeniem. Nie można zaprzeczyć, że były ze sobą bezpośrednio powiązane, ale z powodzeniem można było je puścić komuś, kto nie oglądał pozostałych odsłon. Natomiast "Pustkowie Smauga" i "Bitwa Pięciu Armii" są jedną całością i dopiero w taki sposób postrzegane nabierają sensu.

"Niezwykłej Podróży" udało się trafić do kin w takiej formie, w jakiej była przygotowywana do dwuczęściowej odsłony przygód Bilba Bagginsa i zaledwie delikatnie skrócona na wpływ decyzji Jacksona o przedstawieniu historii w postaci trylogii. Niestety "Tam i z powrotem" (bo tak nazywał się drugi film z serii) podzielony został na dwie osobne odsłony. Autorowi "Martwicy mózgu" po prostu nie wypadało nakręcić filmu krótszego niż dwie i pół godziny, więc dokręcił trzy godziny niepotrzebnych i nielogicznych scen, aby zapełnić pustkę na stole montażowym. Przy tym wszystkim posunął się do tego, że swoimi własnymi pomysłami zastąpił wątki z Tolkienowskiego "Hobbita" (jak na przykład pominięcie przeprawy przez rzekę w Mrocznej Puszczy, które zostało zaprezentowane w co najmniej lekceważący sposób dopiero w wersji reżyserskiej). Nie sposób nie dostrzec fabularnej ciągłości w ostatnich dwóch filmach z serii. Nie byłoby to złe, gdyby całość była sensownie podzielona, jak na przykład w przypadku "Harrego Pottera" czy ostatnich "Igrzysk śmierci". Niestety, Jackson po prostu urwał "Pustkowie Smauga", a "Bitwę Pięciu Armii" rozpoczął w biegu, bez wstępu, bez wprowadzenia. W wyniku tego filmy te po prostu tracą sens, są ewidentnymi urywkami większej całości, wyrwanymi z niej w co najmniej idiotyczny sposób. Tak jakby pójść na mszę, poczekać do kazania, a komunię przyjąć rok później i nie wolno nagrzeszyć, bo spowiedź nie jest dostępna. Kiedy podział filmów na dwie części można było do tej pory zawsze uzasadnić, podzielenie "Tam i z powrotem" jest ewidentnym skokiem na kasę. Dzieło Tolkiena można by pomyślnie zekranizować w jednym filmie, jednak może nawet i lepsza byłaby dwuczęściowa wersja. Gdyby tak było, otrzymalibyśmy film co najmniej tak dobry jak "Niezwykła podróż". Jednak Jackson zaślepiony chciwością (niczym Thorin) dzieli drugą część na jeszcze dwie części i przedstawia filmy tak bezsensowne i bolesne dla fanów, że wybaczyć tego po prostu nie można. Ja osobiście wyszedłem z kina wściekły. Czekałem na ekranizację "Hobbita" lata, liczyłem, że trójka udźwignie mankamenty poprzedniczki, ale zawiodłem się. Dodatkowo Jackson, pomimo że zgarnął podwójną gażę, znowu przyszedł na premierę w starych kozakach. Nie ma co, daleko mu do poziomu Christophera Nolana czy Martina Scorsese. Jednak nie wiedziałem, że jako reżyser również tak od nich odstępuje. Niedołężność "ostatniego rozdziału" historii Śródziemia sięga jeszcze głębiej. Chcąc wypełnić ogromne luki montażowe, napchano do filmu dłużyzn i bezsensów, które po prostu burzą film od wewnątrz. Dla przykładu, świetnie rozpoczęty wątek choroby Thorina, zamiast być krótkim, świetnie poprowadzonym epizodem, ciągnie się niemiłosiernie, by zakończyć się w sposób po prostu głupi i denny. Tytułowa bitwa, pomimo że wyreżyserowana świetnie, również marnie się kończy. Jeśli już o bitwie mowa, zdaje się, że Jackson zapomniał, że musi uśmiercić paru głównych bohaterów i nagle po prostu zaczynają umierać jeden za drugim, w sposób tak schematyczny i przewidywalny, że aż wstyd patrzeć. Apogeum głupoty i bezsensu film osiąga w momencie śmierci Bolga i Azoga. Jednak najbardziej rażący jest moment śmierci Smauga. Jak, mając do dyspozycji Benedicta Cumberbatcha, który psychozę ma we krwi, można było tak zniszczyć tak wspaniałą i barwną postać i tak idiotycznie zakończyć jej życie? Brak "Bitwie Pięciu Armii" również rasowego zakończenia. Parę lat temu Jackson przez niemal godzinę kończył "Powrót Króla", a teraz po prostu, kończy się bitwa, Bilbo wraca do domu, przerywa aukcję swoich rzeczy i… koniec. Tak po prostu. Rozbuchana i rozpędzona od samego początku maszyna (jeszcze raz zaznaczam, że film rozpoczął się tak, jakby zrzucić na tory z rozpędzonego samolotu lokomotywę i niech zasuwa) nagle po prostu staje. Szkoda, bo ta książka zasługuje na lepsze zwieńczenie.

Jednak "Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" to i tak całkiem dobry film. Na pochwałę zasługuje przede wszystkim tytułowa bitwa, która pomimo że trwa grubo ponad godzinę, nie dłuży się wcale. Nie pominięty zostaje też żaden bohater i żaden wątek, co zważywszy na ich ilość, jest zadaniem wyjątkowo trudnym. Pozwolę sobie nawet wysnuć wniosek, że to najlepsza bitwa w historii kina. I tutaj po prostu muszę oddać pokłon Jacksonowi. Za wyreżyserowanie batalii u bram Esgaroth po prostu wręczyłbym mu wszystkie możliwe nagrody. Ogrom reżyserskiej maestrii i talentu wylewa się z ekranu hektolitrami (szkoda tylko, że nie idzie mu tak dobrze w innych częściach filmu). Zapędy reżysera do kina gore widoczne są wyraźnie w jego najnowszym filmie. Trup ściele się gęsto, zamarznięty wodospad spływa świeżą krwią, a poobcinane głowy latają na lewo i prawo. Jeśli już mowa o bitwie, nie można nie wspomnieć o rewelacyjnych efektach specjalnych i zdjęciach. Prawdopodobnie będzie to jeden z tych filmów, które w kategoriach technicznych pozgarniają nominacje i (głęboko w to wierzę) nagrody, zaś za scenariusz zgarną cęgi.
 
Osobną kwestią jest muzyka. Arcydzieło, zachwycające bez obrazu, oryginalne, przesycone nowymi dźwiękami i chwytami, kolejne wspaniałe dziecko Howarda Shore’a. Niemożliwe, że po raz szósty serwuje on światu tak wspaniałą ścieżkę dźwiękową, ale jednak jak widać, jeśli komuś zależy, nie ma rzeczy niemożliwych.
 
Aczkolwiek i tak najmocniejszą stroną dzieła jest aktorstwo. Na uwagę zasługują przede wszystkim Martin Freeman i Richard Armitage. Aż trudno uwierzyć, jak fenomenalnie obaj zagrali swoje role. Pierwszy małego Hobbita, który po metanoi z bojaźliwego pasibrzuszka stał się odważnym, szlachetnym bohaterem, a drugi przemienił swojego Thorina z charyzmatycznego przywódcę w pogrążonego w chorobie psychopatę (bo należy zaznaczyć, że jeśli reżyser zniszczył wątek, to nie znaczy, że aktor źle zagrał). Obaj byli tak genialni, że gorąco liczę na nominację do Oscara, odpowiednio za pierwszoplanową i drugoplanową rolę. Bez zastrzeżeń wypada również reszta obsady, nawet Christopher Lee, który pomimo wieku biega po ekranie (wiem, że to kaskader, ale sam fakt, że niemal stuletni człowiek swobodnie spaceruje po planie może wywołać kompleksy). Należy wspomnieć też o Cate Blanchet, która, pomimo że ucharakteryzowana na topielicę japońską, obronną ręką wychodzi z walki z charakteryzatorami i dzięki swojemu ogromnemu talentowi pozwala Galadrieli wyrosnąć na jedną z najważniejszych postaci całej serii.
 
Nie ma co owijać w bawełnę. "Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" jest najgorszą częścią z potężnej serii Petera Jacksona, jednak i tak jest pozycją obowiązkową dla wszystkich miłośników Śródziemia i może właśnie dlatego Nowozelandczyk pozwolił sobie na taką arogancję, bo gdyby nie był pewny, że miliony ludzi obejrzą ten film, nie zrobiłby z nim tego, co zrobił, i uczciwie powalczył o widza. 
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nie wiem, ile fajkowego ziela wypalił i grzybków Radagasta zjadł Peter Jackson, ale wyraźnie... czytaj więcej
Kolejna kinowa trylogia osadzona w Śródziemiu dobiegła końca. Można sarkać na oba poprzednie Hobbity, ale... czytaj więcej
Tej zimy Peter Jackson po raz ostatni zaprasza nas do wykreowanego według jego wizji Śródziemia. W... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones