Recenzja filmu

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii (2014)
Peter Jackson
Piotr Kozłowski
Martin Freeman
Ian McKellen

Bitwa absurdów

Otwierając magiczne wrota do świata Śródziemia w 2001 roku, Peter Jackson stworzył swoje "magnum opus", jednocześnie stawiając poprzeczkę tak wysoko, że chyba tylko aniołowie mogliby ją strącić.
Otwierając magiczne wrota do świata Śródziemia w 2001 roku, Peter Jacksonstworzył swoje "magnum opus", jednocześnie stawiając poprzeczkę tak wysoko, że chyba tylko aniołowie mogliby ją strącić. "Władca Pierścieni" stał się symbolem  wielkości reżysera z Nowej Zelandii, arcydziełem, które na zawsze utkwiło w kanonach kinematograficznej fantastyki, "filmowej epopei" magii i miecza. Co więcej, zapowiedź "Hobbita", która wprowadziła w euforię miliony fanów na całym świecie miała tylko potwierdzić, że nikt tak nie kocha tolkienowskiego świata jak sam "Pidżej". "Bitwą pięciu armii" pokazał jedynie tyle, że prędzej czy później każdy mistrz traci swoją formę i osiadając na laurach spada w czeluść niemocy.



Trudno jednoznacznie ocenić trzecią część "Hobbita". Jej walory oraz błędy są ze sobą zmiksowane, tak jakby ostatni epizod kręciło dwóch różnych reżyserów. Po niezwykle krótkim, acz udanym i niesamowicie dynamicznym prologu - pojedynek pomiędzy Bardem a Smaugiem - Jackson zaczyna serwować nam paletę zupełnie nowych wątków, których na próżno szukać w ponad trzystu stronicowej książeczce autorstwa Tolkiena. Akcja jednak nie zwalnia, co z czasem paradoksalnie zaczyna nużyć. Nie mamy praktycznie żadnych "pitstopów", przy których moglibyśmy odsapnąć, zadumać nad refleksjami bohaterów czy razem z nimi odpocząć w nawałnicy obowiązków - nie licząc wewnętrznego konfliktu Thorina, który co jakiś czas prowadzi zmagania ze swoim alter ego. Tytułowy "hobbit" nie jest już postacią pierwszoplanową. Bilbo Baggins (Martin Freeman) chyba zbyt przesadnie ubrał się w płaszczyk włamywacza i tylko raz na jakiś czas można go wychwycić z ogromu bohaterów, gdzieniegdzie przemykającego pomiędzy kontuarami i próbującego nadrobić swoją absencję moralnymi kwestiami. Postać Gandalfa (Ian McKellen) pojawia się równie często, co wzmianki o "Half-Life 2: Episode Three", a kloaka błędów mniej więcej w połowie filmu zaczyna coraz bardziej rozlewać się pod Ereborem. 


Podczas seansu trzeciej części "Hobbita" można odnieść wrażenie, że Peter Jackson kompletnie nie wiedział, jak zabrać się do finału historii. Postaci w większości są mdłe, a ich charakter jest tak płytki, jak Aquapark w Krakowie, i nieustannie ma się wrażenie, że tylko Thorin Dębowa Tarcza (Richard Armitage) wychodzi obronną ręką z bezbarwnych szeregów jednowymiarowej gromadki. Jego rozterki, metamorfoza i ambiwalencja rozpisane są wręcz perfekcyjnie. Król pod Górą jest postacią hipnotyzującą, magnetyzuje widza i śrubuje wysoki poziom kunsztu aktorskiego - próżno szukać drugiej takiej postaci w finalnej wersji trylogii. Niestety na niskiej wartości bohaterów wady się nie kończą. Pojedynki i sceny walki rażą w oczy jak dekolt Pameli Anderson, a apogeum głupoty osiągają w kluczowym momencie bitwy, tj. na Kruczym Wzgórzu. Przeraża również niedbalstwo "Pidżeja" w kwestiach detalicznych, jeśli chodzi o wojowników na polu bitwy. Można zaobserwować to w momencie, kiedy Thranduil (Lee Pace) wraz z Bardem (Luke Evans) podjeżdżają na swoich wierzchowcach pod mury Ereboru, by przeprowadzić negocjacje z Thorinem. Armia elfów wygląda, jakby była żywcem wyjęta z Medieval: Total War. Przy tej scenie można śmiało wykonać słynny gest kapitana Jeana-Luc Picarda. Niestety, takich sekwencji w filmie jest więcej. Humor i niektóre teksty bohaterów są tak płytkie, że sięgają siódmego kręgu piekieł- nawet diabeł spaliłby się ze wstydu słysząc niektóre dialogi. Pomijając już wątek miłosny między elfką Tauriel (Evangeline Lilly) a krasnoludem Kili (Aidan Turner)- gdyby Tolkien żył, wyrwałby sobie z głowy wszystkie włosy i obgryzł paznokcie do cna- rozwój uczucia pomiędzy nimi został przedstawiony w sposób iście gimnazjalny. Nie wszystko jednak strawił płomień niedbalstwa. Jest również cała paleta zalet, które w pewien sposób ostatnią część "Hobbita" ratują.

Sceneria jest przedstawiona wręcz kapitalnie. Bogactwo tolkienowskiego świata przeniesione na wielki ekran żyje swoim życiem. Każdy element tego fantastycznego uniwersum, każdy detal współgra z pozostałymi elementami układanki, jak gdyby właśnie dla tej symbiozy został stworzony- tętni blaskiem geniuszu Jacksona. Od początku można zaobserwować jak reżyser konsekwentnie przenosi nas z wiecznie zielonych pagórków Shire i lasów Rivendell, poprzez ciemne, wilgotne zakamarki Mrocznej Puszczy wprost do mroźnych, zimowych krain północno-wschodnich rubieży Śródziemia, skąpanych w lodowym blasku pozbawionego ciepła słońca. Mamy tu magicznie ukazaną martwą, zastygłą w przeszłości scenerię, która pustym echem odbija minione wydarzenia w czasach akcji filmu- milczące, surowe ruiny Dale, zbutwiałe , cuchnące morzem, ale tętniące życiem Esgaroth oraz monumentalny Erebor rzucający cień wiecznego strachu na surową, mroźną krainę. Całość współgra z przepiękną ścieżką dźwiękową kultywującą tradycje i motywy z poprzedniej trylogii. Jest też wiele smaczków, które wyłapie tylko wytrawny koneser prozy Tolkiena i filmowego Śródziemia autorstwa Petera Jacksona- czyli np. skąd ja znam hełm, który Gloin nosi na głowie? Poza tym to wciąż wspaniałe uniwersum, do którego wkroczyliśmy w 2001 roku i od tegoż roku wspólnie przemierzamy, wtapiając się w magię bijącą z zaklętego w ekranie świata.
 

"Bitwa pięciu armii" to twardy orzech do zgryzienia. Absurd goni absurd, to fakt, ale walory też dają o sobie znać, niejednokrotnie utwierdzając w przekonaniu, że ten film zakrawał na arcydzieło. Niestety wielkie trylogie mają to do siebie, że ich ostatnie części są z reguły zapamiętywane najmocniej, bo to przecież już koniec, bo najprawdopodobniej po ostatniej scenie poleją się łzy goryczy, smutku, sentymentów czy wściekłości. I tak było w tym przypadku. Gdyby w tym filmie było więcej scen  doniosłych, mających wydźwięk tak głęboki, że można by w nich zatonąć- takich jak np. scena pogrzebu Thorina i koronacja Daina- to świat fanów zapewne odebrałby trylogię inaczej, jako spójną całość i jako spójną całość ocenił. Pewien polityk powiedział kiedyś: "Prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym nie jak zaczyna, ale jak kończy." Jackson zaczął z wysokiego "c", w 2001 roku, kiedy zdobył serca milionów ludzi na całym globie. Jak skończył? Niestety tylko dobrze. Parafrazując słowa Terrence'a Fletchera (J.K.Simmons) z filmu Whiplash: "Dałeś radę Peter. Dobra robota."- Nie ma nic bardziej krzywdzącego niż stwierdzenie: dobra robota.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nie wiem, ile fajkowego ziela wypalił i grzybków Radagasta zjadł Peter Jackson, ale wyraźnie... czytaj więcej
Kolejna kinowa trylogia osadzona w Śródziemiu dobiegła końca. Można sarkać na oba poprzednie Hobbity, ale... czytaj więcej
Tej zimy Peter Jackson po raz ostatni zaprasza nas do wykreowanego według jego wizji Śródziemia. W... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones