Recenzja filmu

Jurassic World: Upadłe królestwo (2018)
J.A. Bayona
Elżbieta Kopocińska
Chris Pratt
Bryce Dallas Howard

Czy jest tu z nami pilot?!

Scenarzyści tego filmu postanowili udowodnić, że potrafią napisać tak beznadziejny tekst, że nawet podziwianie wielkich jaszczurów nie ukoi bólu, przeszywającego mózg widza oglądającego
Wiem wiem, to ma być recenzja nowego "Dziurawego świata" (a raczej "Dziurawego scenariusza", hyhyhy) – ale po prostu muszę, z góry przepraszam. Otóż, niech ktoś powstrzyma scenarzystów tego filmu, zanim zepsują scenariusz do następnych “Gwiezdnych wojen". Bo z przerażeniem odkryłem, że decydenci z Disneya poupadali na łby i zatrudnili właśnie tych partaczy do tego celu. Mam w poważaniu scenariusze do serii "Jurassic Park/World", bo na te filmy i tak idzie się wyłącznie po to, by popatrzeć na biegające jaszczurki, ale "Star Wars"? Serio?!

A teraz już do rzeczy. Wyżej napisałem, że nie obchodzi mnie jakość scenariuszy w filmach z tej serii i tak rzeczywiście było. Do tej pory. Jednak panowie Derek Connolly i Colin Trevorrow postanowili udowodnić, że potrafią napisać tak beznadziejny tekst, że nawet podziwianie wielkich jaszczurów nie ukoi bólu, przeszywającego mózg widza oglądającego ekranizację ich wypocin.

A więc co jest nie tak z tym filmem? Praktycznie wszystko! Scenariusz "Jurassic World" też był oczywiście tragiczny; nawet pierwszy film Spielberga był pełen głupot i żenujących scen. Wszystko jednak wynagradzała przyjemność obcowania z ożywionymi dinozaurami – po prostu czysta magia kina. Zarówno w "Jurassic World" jak i "Jurassic Park" mieliśmy długie sekwencje, że tak powiem, przyrodnicze, pozwalające po prostu obserwować te majestatyczne stworzenia w ich naturalnym środowisku, niczym w filmie dokumentalnym o jakichkolwiek innych zwierzętach. Nic tylko wyciąć sceny bez dinozaurów, dodać komentarz Krystyny Czubówny i można puszczać na kanale National Geographic.

Tymczasem w "Jurassic World: Fallen Kingdom" nasi dwaj partacze postanowili ulepszyć serię niczym właściciel Filmwebu layout swojego portalu i z filmu o dinozaurach wycięli... dinozaury. Tzn. postanowili nie umieszczać opisanych wyżej "przyrodniczych" fragmentów – jedynych fragmentów, które czyniły ową serię wartą oglądania. Dinozaury formalnie są, ale zatrudnione jako etatowe hollywoodzkie potwory – równie dobrze w ich miejscu sprawdziłyby się "Zabójcze ryjówki", latające piranie ("Pirania II: Latający mordercy") lub olbrzymie "Pająki". Tu dinozaur szczerzy zębiska w klatce, tam dinozaur goni kogoś korytarzem, bacząc przy tym, żeby przypadkiem ofiary nie dogonić, ówdzie wchodzi do sypialni przez okno, otwierając je zresztą grzecznie za pomocą klamki a przed wejściem kulturalnie pukając (nie żartuję, niestety). Itd., itp. Krystyna Czubówna nie miałaby zbyt wiele do roboty.

No dobrze, ale skoro ustaliliśmy już, że najnowszy "Jurassic World" nie jest w żadnej mierze filmem "przyrodniczym", to może jest chociaż bezpretensjonalnym filmem akcji lub horrorem, dostarczającym frajdy miłośnikom tych gatunków? Cóż… nie bez powodu wyżej przywołałem akurat takie a nie inne tytuły. Jeśli ktoś jest bardzo mało wymagający oraz potrafi się dobrze bawić na bardzo głupich filmach akcji, thrillerach czy horrorach, to nie wykluczam, że "Jurassic World: Fallen Kingdom" może mu się spodobać. Jak przystało na wysokobudżetowe widowisko "made in Hollywood" film jest sprawnie zrealizowany, ma przyzwoite efekty specjalne i dużo dynamicznych scen. Jednak scenariusz na poziomie kina klasy "G" sprawia, że ktoś o wyższych wymaganiach będzie wił się z bólu, obserwując jak, przykładowo, bohater na piechotę ucieka (z powodzeniem oczywiście) przed lawiną piroklastyczną, która w realnym świecie porusza się z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę i ma temperaturę kilkuset stopni Celsjusza.

Oczywiście, w poprzednim "Jurassic World" też wyły takie bzdury (chciałem napisać "były", ale ta literówka wybitnie tu pasuje – dziękuję ci, Klawiaturo) – że wspomnę choćby niezapomnianą ucieczkę w szpilkach przed tyranozaurem. Ale jednak były tam też sceny akcji autentycznie emocjonujące – dobrze napisane i nakręcone. W "Jurassic World: Fallen Kingdom" jedynymi emocjami, które odczuje bardziej wymagający widz będą zażenowanie lub rozbawienie – w zależności od tego czy lubi i potrafi się bawić na złych filmach. No i – jest jeszcze nuda.

Ano właśnie – nuda… Duże partie tego filmu są przeraźliwie nudne, z długaśnymi, ciągnącymi się jak szyja brachiozaura dialogami lub monologami o ekologii, odpowiedzialności, motywacjach lub relacjach bohaterów, planach wobec dinozaurów. Ręka sama sięga po pilota, którego niestety w kinie brak. Ja nie mówię przy tym, że w takim filmie nie może być poważnych tematów. Mogą. Ale, na Potwora, to musi być dobrze napisane i nakręcone, a do tego potrzeba dobrych scenarzystów a nie partaczy na miarę filmwebowych informatyków.

Macie dość? No to wytrzymajcie jeszcze trochę, bo to dalej nie jest koniec wad tego filmu. Jakby nie dość było głupot rujnujących sceny akcji, praktycznie jedynym pomysłem jaki mają nasi dwaj partacze na ich kończenie, jest "Deus ex machina", czasem wręcz karykaturalnie wykorzystywane kilkukrotnie w jednej i tej samej scenie. A kuku, wyskakuje ktoś znikąd i strzela do dinozaura. Ojej, dinozaur dalej atakuje. A kuku, wyskakuje znikąd kolejna osoba i tak do wyrzygania…

Kolejne plasterki do tej ogólnej mizerii dorzucają aktorzy. Możliwe, że ich drewniana gra i kompletny brak chemii między postaciami wynikają z niedostatków scenariusza (wspominałem już, że scenariusz jest słaby?), ale to niczego nie usprawiedliwia, bo aż żal patrzeć jak się męczą. Słaba jest również większość obecnych w dużej liczbie, a jakże, przerywników komediowych – nie sprawdza się nawet obdarzony wielkim talentem w tym zakresie Chris Pratt (co widzieliśmy chociażby w "Strażnikach galaktyki"). A jeden z bohaterów (bardzo słaby Justice Smith), mający nas bawić swoimi fobiami i fajtłapowatością, jest wręcz denerwujący w swojej stereotypowości, a dowcipy z jego udziałem są boleśnie prostackie. Jedynym aktorem, który wyszedł obronną ręką z tego festiwalu filmowej grafomanii, jest Ted Levine w roli bezkompromisowego najemnika. Swoim wyluzowaniem i pasującą do konwencji lekkością gry oraz niewymuszonym humorem kradnie on każdą scenę, w której się pojawia. Od biedy radzą sobie też Daniella Pineda jako rezolutna pani weterynarz, James Cromwell jako kolejny bogacz finansujący całe przedsięwzięcie – ale jego rola jest praktycznie epizodyczna – oraz Isabella Sermon jako jego wnuczka. Na resztę bohaterów wypuśćmy litościwie głodne dinozaury.

Poza Tedem Levine’em zagrało dosłownie kilka rzeczy. Podobał mi się np. wyjściowy – ale nie wygrany, tylko pogrzebany przez scenarzystów – pomysł, że nasze kochane potwory są teraz zagrożone ponownym wyginięciem i w ich obronie stają… obrońcy zwierząt, a jakże. Mamy fundacje, demonstracje – to mogło zostać bardzo zgrabnie zakotwiczone w tkance filmu i użyte do pogłębienia fabuły. Ale gdzie tam… Zamiast tego, scenarzyści raczą nas tylko zakalcowym monologiem Jeffa Goldbluma, porównywalnym chyba tylko z przemówieniem prezydenta z "Dnia Niepodległości". Aż musiałem sprawdzić po seansie, czy Roland Emmerich nie maczał brudnych paluchów przy tej produkcji. Nie maczał. Panowie Connolly i Trevorrow sami potrafią zepsuć film.

Muszę też przyznać, że w jednym miejscu zostałem pozytywnie zaskoczony. I to bardzo – szczerze przyznaję, że tutaj film wziął mnie z zaskoczenia, bo spodziewałem się po nim wszystkiego, ale nie tego, że mnie wzruszy. A tymczasem jedna jedyna scena w środku filmu jest autentycznie wzruszająca – naprawdę musiałem powstrzymywać łzy, a wiele osób pisze na forach, że im się to nie udało. Ta jedna scena nie ratuje oczywiście tego obrazu, ale za nią wielkie brawa, bo się należą. Naprawdę nie jest łatwo wzruszyć widza akcyjniakiem, po którym oczekujemy raczej błahej zabawy, a nie wzruszeń. Tutaj się udało, chociaż intuicja podpowiada mi, że autorem sukcesu jest raczej utalentowany reżyser (J.A. Bayona), a nie moich dwóch ulubieńców.

Czas na podsumowanie. Strasznie się rozpisałem, więc witam w tym miejscu tych, którzy przeskoczyli od razu z pierwszego akapitu do ostatniego, chcąc się dowiedzieć, czy warto wybrać się na ten film. No cóż… Bardzo ciężko odpowiedzieć na to pytanie – film jest obiektywnie tragiczny, co mam nadzieję udało mi się uzasadnić powyżej, ale jednak w sumie nie żałuję, że poszedłem na niego do kina. Oceniając, czy to film dla was, musicie sami rozważyć, jak dużą macie odporność na filmową głupotę i jak bardzo zależy wam, żeby ponownie zobaczyć na ekranie wielkie gadziny. No bo one jednak tam też są, chociaż w rozczarowująco niewielkim stężeniu. Jak widzicie, ja temu filmowi dałem 4/10, jednak trzy z tych gwiazdek daję wyłącznie za dinozaury. Poprzednią część jeszcze pewnie sobie kiedyś obejrzę – właśnie dla widoku wspaniałych dinozaurów – natomiast "Jurassic World: Fallen Kingdom" raczej nie zamierzam. Aha, no i jeśli oglądać ten film, to oczywiście tylko w porządnym kinie lub na porządnym zestawie kina domowego, najlepiej w czy-de. Oglądanie tego filmu na jakimś Polshicie, laptopie lub nie daj Potworze komórce, to będzie czysta strata czasu.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Witajcie w Jurassic Park" – doskonale pamiętam to niezwykłe uczucie, kiedy John Hammond otworzył przed... czytaj więcej
KiedySteven Spielbergw 1993 r. przedstawił swój "Jurassic Park", świat oszalał na punkcie dinozaurów, a... czytaj więcej
Dochodowość pewnych franczyz filmowych może niekiedy paradoksalnie przesądzić o ich upadłości. Nie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones