Recenzja filmu

Kokoda (2006)
Alister Grierson

Żołnierz umęczony

Reżyser męczy i męczy i męczy. I to męczenie okazuje się w końcu przerostem formy nad treścią.
Alister Grierson miał dość atrakcyjną i ciekawą koncepcję, postanowił podejść do swej "Kokody" z dość sporym pietyzmem, również dla rzeczy. Trochę jak w najnowszych "Bondach", w których zanim dostrzeżemy świetnie zmontowany pościg, kamera skupi się najpierw na znaczku sportowego samochodu czy karoserii. To tak jak w "The Walking Dead", gdzie bez żadnej przyczyny, przy nic nie mającym wspólnego z horrorem folku, dostrzeżemy samotnie idące zombie, z którym nic się nie dzieje. Ot, element brutalnej rzeczywistości, któremu bez powodu została poświęcona chwila. W "Kokodzie" nie brak pięknych zbliżeń na zabłocone karabiny, magazynki, drobne rany czy naturę dżungli. Grierson zachęca nas do podglądactwa i w drobiazgi rzeczywistości.

Reżyser podejmuję śmiałą próbę ukazania wojny w skali 1:1, wypraną z emfazy Spielberga, efekciarstwa Baya czy ugładzania charakterystycznego dla dziesiątek, jeśli nie setek innych reżyserów. I udaje ona mu się. Tyle że za bardzo. Pedantyczność jest tu obecna jak chyba nigdzie indziej, a skala przeszkód, z jakimi nie radzą sobie bohaterowie – tak duża, że z ich ogromu nie zdawaliśmy sobie zapewne sprawy. Oglądamy zatem, jak wykorzystać hełm, kiedy jest się rannym w nogę, jak usunąć bezpiecznie pijawki, co oznacza drżenie rąk przy próbie szybkiego złożenia pistoletu, jak daleko można rzucić granatem, ilu żołnierzy potrzebnych jest do zmiany magazynka i kiedy wyjść z dziury i czy w ogóle, jak się już do niej wlezie. "Kokoda" to film niesamowicie sugestywny. Grierson męczy swoich żołnierzy nie tylko niewidocznym wrogiem, ale rzeczami z pozoru niedostrzegalnymi. Przynajmniej w kinie wojennym, które mamy w zwyczaju oglądać i do którego się przyzwyczailiśmy.

Reżyser męczy i męczy i męczy. I to męczenie okazuje się w końcu przerostem formy nad treścią. Grierson zapomina o bohaterach. Japoński przeciwnik jest tu niewidoczny, bezosobowy, ale dokładnie tacy sami są australijscy żołnierze. Relacje pomiędzy nimi są słabo zarysowane, żaden nie wyróżnia się jakoś specjalnie, a większość funkcjonuje jako mięso armatnie. Oczywiście by męczyć pozostałych.

Doszedłem do wniosku, że bohater zbiorowy w kinie to nie jest jednak dobry pomysł. Nawet w kinie wojennym dotykających realiów, w których prawdziwych herosów nie ma, nikt sam bitwy przecież nie wygrywa. Dotychczas miałem może jeszcze wątpliwości, ale "Kokoda" je rozwiała. Podobny błąd popełniono choćby w "Wojnie Zimowej", ze świetnymi scenami (szturm radzieckich żołnierzy na okopy), ale filmie ostatecznie bez kolorytu, bezosobowym. "Kokoda" tak świetne sceny również posiada, na przykład egzekucja australijskiego żołnierza. Przyjrzyjcie się proszę jego twarzy i spróbujcie odgadnąć myśli. Przerażające i wyśmienite zarazem. Oczywiście, nie brak tu scen słabych, albo bardzo słabych, jak picie na środku rzeki wody z osłoną ogniową, jednak - choć Grierson czasem zapędza się w pułapkę własnych szczegółów - to scen dobrych jest tu zdecydowanie więcej. Tyle, że są to tylko sceny. Takie podglądanie. A to na dobry film za mało.

Na pewno "Kokoda" może przyciągnąć. Naturalnością, realizmem, szczegółowością. Z biegiem czasu zaczyna jednak deczko nużyć, tendencja bowiem się nie zmienia. A jeśli nie nużyć – pochwalę się – jak mnie, to na pewno ostudzać w zapędach. Szkoda.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Film "Kokoda" opowiada o operacji, która doprowadziła do zatrzymania ofensywy japońskiej na Nowej Gwinei... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones