Recenzja filmu

Rocketman (2019)
Dexter Fletcher
Taron Egerton
Jamie Bell

Twoja piosenka

Bożyszcze tłumów można sportretować w bezdusznie merytoryczny, reporterski sposób, jak również poetycko uwypuklając niezwykłość jego artystycznego wizerunku. Niedoszły reżyser, a finalnie jeden
Bożyszcze tłumów można sportretować w bezdusznie merytoryczny, reporterski sposób, jak również poetycko uwypuklając niezwykłość jego artystycznego wizerunku. Niedoszły reżyser, a finalnie jeden z producentów "Bohemian Rhapsody"Dexter Fletcher, meldując się za kamerą filmowej biografii Eltona Johna, postawił na tę drugą metodykę. Widzowie, którzy liczyli na standardowy "film na faktach" mogą poczuć się nielicho rozczarowani podczas seansu "Rocketmana". Odbiorcy otwarci na estetyczną alchemię, a już tym bardziej – spragnieni psychoaktywnego muzycznego spektaklu, mogą za to kupić bilet w ciemno! 

Młody Reginald Kenneth Dwight (bo tak brzmi prawdziwe nazwisko piosenkarza) boleśnie odbija się od chłodnej obojętności swojego ojca, nakrywa matkę na małżeńskiej zdradzie, przeżywa dramat dziecka z rozbitej rodziny. Pośród wyjątkowo słabych kart los rzuca mu jednak prawdziwego asa. Reggie ma zadatki na wirtuoza fortepianu. Odbywa lekcje gry na wspomnianym instrumencie, zostaje zauważony, idzie za ciosem, zdobywa muzyczną sławę. Mając świat u stóp, oszałamia wielotysięczne audytoria podczas kolejnych spektakularnych koncertów. Przeszłość nie pozwoli mu jednak zupełnie beztrosko czerpać z obfitego pucharu rock'n'rollowego high-life'u. Szampan odbije się pijacką czkawką, kokaina – goryczą, a sława nie ureguluje emocjonalnego rachunku wystawionego przez życie osobiste.


Podobno Elton John był w dzieciństwie nieśmiałym chłopcem. Podobno w dorosłym życiu prywatnym jest skromnym człowiekiem. W scenie przytłaczającej tremy przed jego pierwszym występem w Stanach Zjednoczonych – a ściślej w klubie Troubadour w Los Angeles, w 1970 roku – najpierw podziwiamy koncertowo oddane przez Tarona Egertona przerażenie na twarzy młodego muzyka, onieśmielonego obecnością na widowni jego idoli, a dopiero później decydujący dla jego późniejszej kariery koncert. Oto larwa przepoczwarza się w motyla. Tyleż desperacko, ileż komicznie chowający się w ubikacji przyszły autor "Goodbye Yellow Brick Road" zmusza się w końcu do wyjścia na scenę, a tam mamy już do czynienia z prawdziwą reakcją łańcuchową, o ile nie wybuchową. Skryty wrażliwiec transformuje w prawdziwe estradowe zwierzę, nuty wylewają się kaskadą, publika narkotyzuje się chwilą. Koncertowy żywioł mami, porywa, zmienia na zawsze. Tutaj umiera Reggie Dwight, a rodzi się Elton John.


Ale twórcy filmu rozkręcają tę musicalową karuzelę właściwie już na samym początku, oswajając nas w ten sposób z poetyką narracji, formalną brawurą i płynnością w śmiałym przepisywaniu niektórych biograficznych wątków na zrozumiały chyba tylko dla naszej podświadomości dialekt języka X muzy. Niby nie ma mowy o niedostępnym dla szerszej widowni arthousie, niby "Rocketman" to czytelny dla każdego film o życiu muzyka, a jednak niektórych jego fragmentów nie sposób odbierać jeden do jednego. Ta w gruncie rzeczy prosta historia o zwyczajnych, ludzkich, osobistych problemach i niezwykłości artystycznej jazdy na pełnym gazie paradoksalnie częściej przywodzi na myśl pamiętną "Ścianę", "Cały ten zgiełk" czy nawet "Moonwalkera" niż, przykładowo, "Spacer po linie" czy już tym bardziej "Bohemian Rhapsody". Elton John częstokroć wydaje się lądować na scenie niejako wypluty przez dojmująco gorzką i w równym stopniu niezrozumiałą dla niego rzeczywistość; sprawia wrażenie wyrwanego codzienności i wrzuconego do królestwa muzycznej magii. Nikt nie stawia tu jednak znaków między jednym a drugim światem. Granicę poprockowej Nibylandii przekroczycie bezwiednie. 


W swoim najnowszym filmie Fletcher funduje nam bardziej strumień świadomości głównego bohatera, niż nudny fabularyzowany dokument poświęcony jego osobie. Jeśli w chwili śmierci człowiek rzeczywiście odtwarza w głowie całe swoje życie, możliwe, że Elton John zobaczy wtedy właśnie coś na kształt skompresowanego do kilku sekund "Rocketmana". Jednak bez plastyczności scenariusza pióra Lee Halla z pewnością byłyby z tego nici. Weźmy choćby relacje łączące głównego protagonistę z granym przez Jamiego Bella tekściarzem, Berniem Taupinem, albo kwestię niedookreślonej orientacji seksualnej gwiazdora za fortepianem. Jak wiele z tego wszystkiego jest tutaj płynne, niesprecyzowane, wielowymiarowe, prawdziwe! Mimo wszystko najjaśniej błyszczy chyba jednak Taron Egerton, który nie tylko popisał się przy tej okazji wyśmienitym aktorstwem, ale i niekiepskimi umiejętnościami wokalnymi, gdyż grając udawał w "Rocketmanie" wszystko z wyjątkiem... śpiewu.


Wieść o tym, że zniesmaczony restrykcjami, jakim próbowano poddać jego wizję "Bohemian Rhapsody" Dexter Fletcher uciekł z reżyserskiego stołka, podsycała pospołu z informacją o rozpoczęciu przez filmowca prac nad "Rocketmanem" wyobraźnię widzów, budząc zarówno oczekiwania, jak i obawy, i trzeba przyznać, że (wbrew tym ostatnim) twórca z niczym nie przeholował. Jego dzieła nie krępuje przyzwoitość w naiwnym wydaniu, ale z drugiej strony nie jest ono również podobną galerią ekscesów, co smakowicie bezkompromisowa, wybornie przegięta, netflixowa biografia grupy Mötley Crüe pod tytułem "Brud". Nie lękajcie się: nikt nie będzie wam wkładał łopatą do głowy rzekomej "lewackiej propagandy" czy innej domniemanej "filozofii gender". Można raczej zachodzić w głowę, co by było, gdyby twórcy przesunęli środek ciężkości "Rocketmana" jeszcze bardziej w stronę psychodelicznego musicalu, ale być może wspomnianej równowagi nie warto liczyć na minus? 

Pozostają ewentualne pretensje odnośnie piosenkowego repertuaru, bo któż nie wspomina z łezką w oku pominiętych niestety w tym filmie "Funeral for a Friend/Love Lies Bleeding" czy "Sacrifice"? Inna sprawa, że do listy wykorzystanych utworów przyczepić się akurat nie sposób. Przy tej okazji warto wspomnieć o świeżych aranżacjach, które w uszach fanów mogą z początku brzmieć obco, ale w zetknięciu z epicko rozkręcającym się "I'm Still Standing" czy orkiestralnym "Goodbye Yellow Brick Road" broń złożą najbardziej ortodoksyjni z nich. 
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Parę lat temu w kinach mogliśmy oglądać animację "Sing", w której antropomorficzne zwierzęta śpiewały... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones